To może być „ciekawy” rok. 20 stycznia Donald Trump przejmie władzę w USA i globalna układanka geopolityczna zacznie ulegać radykalnym przeobrażeniom. W stolicach europejskich już panuje stan, który można określić ostatnim stadium przed paniką. Najwyraźniej nikt z polityków głównego nurtu się nie spodziewał, że Amerykanie mogą nagle, w sposób kwartał wcześniej (gdy radośnie kreślono scenariusze kompetentnej prezydentury Hillary Clinton) nieoczekiwany, zwinąć swój parasol ochronny nad Europą, a perspektywa Brexitu za ok. 2 lata postawi pod znakiem zapytania kwestię, czy brytyjski potencjał militarny może być w ogóle wliczany przy analizowaniu możliwości europejskich sił obronnych. Cóż, to klasyczne obudzenie się z ręką w nocniku. Bo prawda jest taka, że nawet niezwykle przychylni Europie przywódcy USA, jak Bill Clinton czy Barack Obama, uczciwie przestrzegali, że ten dzień może nadejść, że „zimna wojna” się skończyła, że USA muszą bardziej skupiać się na Pacyfiku i Azji. Niewiele z tego do pań i panów z brukselskich „family photos” dotarło…
A teraz panika. Teraz budowie wspólnego systemu obrony Europy trzeba nadać tempo stosowane w zasadzie tylko w przypadku reformy edukacji pani Zalewskiej. W zasadzie wiadomo, że Putin lada moment zakończy zawieszenie działań ofensywnych w Europie wschodniej, a swoje nowe możliwości w rzeczywistości prezydenta Trumpa (który nominuje na sekretarza stanu bliskiego przyjaciela Kremla Rexa Tillersona, a na doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego propagandową kukiełkę z Russia Today, gen. Mike’a Flynna) przetestuje już nie tylko na Ukrainie, ale prawdopodobnie na Łotwie lub w Estonii. Może nawet na Litwie, gdzie zrobi to m.in. rękami obywateli polskiego pochodzenia, którzy są pupilami obecnego rządu w Warszawie. W tych okolicznościach strach obleci nawet Włochów i Francuzów, więc jasnym jest, że kraje na wschód od nich będą najbardziej entuzjastycznie pracować na rzecz budowy europejskiego systemu bezpieczeństwa zbiorowego.
A przynajmniej tak mogłoby się wydawać. Polska w dobie dobrozmianu bowiem demonstracyjnie sygnalizuje swój désintéressement wobec udziału w projekcie wzmocnienia europejskiej obronności. Partia władzy jest nastawiona na rozluźnianie więzów unijnych, więc nowe projekty jej nie w smak. W ten sposób dostarczy ochoczo kolejnego argumentu na tworzenie w UE twardego jądra integracji bez udziału Polski. Polska władza wydaje się skupiać na zamykaniu oczu i zatykaniu uszu na to, co się szykuje w Waszyngtonie, wierzy najwyraźniej, że Polskę przed Putinem obronią Tillerson i gen. Flynn. To poważny problem, gdy liderzy narodu myślą kalkami i schematami, a polskiemu pisowcowi po prostu nie jest w stanie przyjść do głowy, że nie każdy prezydent USA jest Ronaldem Reaganem, zaś nie każdy kanclerz Niemiec jest Adolfem Hitlerem. A przecież wybór pomiędzy Reaganem a Hitlerem, gdy idzie o poszukiwania sojuszników dla Polski, jest prosty, nieprawdaż?
Tak więc oto PiS położy bezpieczeństwo naszego kraju na tacy i odda je w ręce Rexa Tillersona, dla którego utrzymanie Warszawy w amerykańskiej strefie wpływów straciło jakikolwiek powab wraz z potwierdzeniem fiaska wydobywania u nas gazu łupkowego. A Tillerson odda tacę w ręce swoich przyjaciół na wschodzie. Owszem, może się przez moment zawaha. Ale przekona go do tego ostatecznie wniosek, że Polsce kulturowo jest bliżej do Rosji niż do zachodniej Europy. Przecież, aby dojść do takiego przekonania, wystarczy przeczytać dowolną analizę o „ewolucji” polskiego państwa prawnego od jesieni 2015 r. A może będzie jeszcze prościej? Może Tillersonowi wystarczy lektura polskiej konstytucji? Tej nowej, którą uchwali się w nowym roku w Sali Kolumnowej, gdy nikt nie będzie patrzył.