Szeroko rozpowszechniona jest już wiedza o tym, iż Kreml i jego polityka na Ukrainie (a nawet szerzej: wobec całej poradzieckiej strefy wpływów, do której odzyskania Moskwa aspiruje) cieszy się sympatią wielu skrajnie prawicowych partii w krajach Europy środkowej i zachodniej. W niektórych przypadkach (zwłaszcza węgierskiego Jobbiku) jest to przyjaźń kupiona konkretnymi petrodolarami, w innych mamy do czynienia z konkretnym sojuszem, opartym o wątki ideowe. Najczęściej tę sieć wsparcia Moskwa animuje wspólnotą ultrakonserwatywnych poglądów społeczno-etycznych. Zachodni politycy skrajnej prawicy marzą o posiadaniu podobnych do Putina narzędzi w walce o przywrócenie „naturalnego” ładu, „zdrowej” tkanki, dyscypliny i hierarchii wartości. Tej inspiracji ulegli nawet niektórzy hierarchowie polskiego kościoła katolickiego z abp. Michalikiem na czele, którzy nawiązując skierowaną przeciwko europejskiemu liberalizmowi współpracę z putinowską cerkwią chyba raczej nieświadomie i na szczęście tylko przejściowo stali się elementem kremlowskiej strategii.
Ale jest i trzecia droga, jeszcze inna od klientelizmu i wspólnej fascynacji represjami. To droga niekłamanej miłości. Kroczy nią dumnie pewnie niejeden europejski polityk, ale u żadnego mi znanego nie zyskuje ona podobnie różowo romantycznych rysów jak w przypadku współlidera niemieckiej Alternatywy dla Niemiec, Alexandra Gaulanda.
Gauland to człowiek starej daty i znajduje to wręcz komicznie adekwatny wyraz w jego poglądach. Ten wielki admirator Otto von Bismarcka i jego polityki brzmi jakby tamte czasy pamiętał, choćby tylko jako pacholę. Gauland, mówiąc najprościej, postuluje zrobienie milowego kroku w tył, porzucenie całego niemal dorobku doktryny stosunków międzynarodowych z ostatnich 70 lat (a nawet dłużej, jeśli wspomnimy na nieszczęsną Ligę Narodów i idee, na jakich się opierała), w tym zwłaszcza odrzucenie koncepcji bezpieczeństwa zbiorowego i powrót do „koncertu mocarstw”, które usiłują utrzymać pomiędzy sobą kruchą, acz drogocenną równowagę, co niestety kończy się od czasu do czasu tym, ze jedno z nich udaje się w tournée i zostawia po sobie pożogę na taką czy inną skalę. Z lekcji historii można, nawet jako pilny uczeń, wyciągać całkowicie błędne wnioski, głupota zaś nie jest tylko domeną nieokrzesanych młodzieńców, za to zaściankowość i wczorajszość nader często doskwierają panom w podeszłym wieku. Wszystko to konstytuuje problemy Alexandra Gaulanda.
„Koncert mocarstw”, do którego Gauland chciałby wrócić, miałby w jego mniemaniu oznaczać „większy szacunek” dla praw i interesów Rosji, ale oczywiście także przypieczętować ekspansję wpływów Niemiec w Europie, dotąd eksploatowaną w ramach struktur Unii Europejskiej (Unię oczywiście Gauland nie tyle by zlikwidował, co ograniczył jej kompetencje, a przede wszystkim poddał realnej władzy najsilniejszych jej państw członkowskich, czyli naturalnie Niemiec). Wczorajszość i zaściankowość Gaulanda wyrażają się tutaj w tym, iż wydaje się on wierzyć w to, że w świecie XXI wieku uczestnikiem „koncertu mocarstw” może być jakiekolwiek państwo europejskie w pojedynkę. W jak alternatywnej rzeczywistości musi żyć ktoś, kto postulując coś takiego zakłada, że w nowej edycji koncertu wezmą udział Niemcy, Francja, Rosja, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone? Ale nie śmiejcie się, to nie wypada.
Co wypada, to postawić Gaulanda pod pręgieżem za konsekwencje, jakie wdrożenie jego postulatów miałoby dla państw takich, jak nasze. Koncert z udziałem Rosji, Niemiec i Francji byłby co prawda dla świata tylko brzęczeniem jakiegoś mało istotnego supportu, ale tym nie mniej jego skala byłaby wystarczająca, aby zaszkodzić interesom Polski i wielu innych państw na Starym Kontynencie. Nic nie ugruntowuje tej tezy dosadniej niż pogląd polityka AfD, iż wina za obecną eskalację w relacjach Zachodu z Rosją leży po stronie pierwszej ze stron, a jej przyczyną jest złamanie przyrzeczenia złożonego Kremlowi jakoby przez Helmuta Kohla, iż – poza NRD – żadne państwo dawnego bloku socjalistycznego nie zostanie włączone w zachodnie struktury integracyjne, w tym przede wszystkim do NATO. Abstrahuję od tego, czy takie przyrzeczenie zostało faktycznie złożone w nieformalnych rozmowach. To nie jest istotne, ponieważ ani kanclerz Niemiec nie miał upoważnienia, aby takie deklaracje w imieniu innych państw Zachodu, w tym USA, składać, zatem byłyby one niczym te duby smalone, ani nikt nie był upoważniony, aby w imieniu wybijających się na suwerenność państw Europy środkowej podejmować strategiczne decyzje dotyczące ich przyszłych sojuszy politycznych i militarnych.
Pozostaje aspekt moralny, którego roztrząsanie – wobec oczywistości ocen – być może nie jest wskazane. Alexander Gauland jest w sposób dość oczywisty zimnym, niewdzięcznym draniem oraz egoistą. Skonsumować wolność, którą NRD dostała rykoszetem dzięki wysiłkowi polskiej „Solidarności”, się nie waha, ale dla świętego spokoju rzuciłby ochoczo ochłap z bohaterów przemian drapieżnikowi, tak aby go załagodzić, a samemu zapewnić sobie komfort niezakłóconego robienia intratnych interesów z tymże. Ten splot sposobów rozumowania i postaw napawa obrzydzeniem najwyższego rzędu. Ale mniejsza o estetykę. Ważne jest pytanie, ile ludzi w Niemczech myśli podobnie? Czy ich liczba maleje czy rośnie? Na pewno rośnie poparcie dla AfD, ale z drugiej strony poglądy Gaulanda na te sprawy nie są w tej partii pozbawione wewnętrznej opozycji. I w końcu pytanie, czy CDU/CSU – zmęczona kilkoma latami koalicji z SPD, a pozbawiona naturalnego partnera w postaci liberalnej FDP – w końcu nie wytrzyma i zawrze z AfD koalicję? Bo gdyby tak się stało, to Gauland lub jego trochę młodsza wersja może objąć tekę szefa dyplomacji w randze wicekanclerza…