Gdy w 2003 r. poprzedni amerykański prezydent rozpętał wojnę w Iraku, a uczynił to z kłamliwych przyczyn i w imię interesów biznesowych oraz ideologicznych fantazmatów, należałem do nielicznych, którzy sugerowali schłodzenie naszego proamerykańskiego entuzjazmu i wyzwolenie się ze ślepego zapatrzenia w Waszyngton niczym w święty obrazek. Ówczesna polityka Białego Domu była nie tylko niemoralna, ale i szkodliwa dla interesów samych USA i ich sojuszników. Była szkodliwa dla Polski, która naiwnie wplątała się w niesprawiedliwą wojnę w Iraku i do dziś cierpi z powodu piętna, jakie ściągnęła na nią prawdopodobna, niekonstytucyjna decyzja ówczesnych polskich władz, aby amerykańskim służbom pozwolić na utworzenie w Polsce faktycznie eksterytorialnego ośrodka służącego nielegalnemu torturowaniu pojmanych osób podejrzewanych o terroryzm. Cenę zapłaciły także USA spadkiem zaufania do nich w wielu miejscach świata, m.in. w Europie. Nieco później rozczarowanie dotarło także do Polski, gdzie opinia publiczna przejrzała na oczy. Około 2007 r. już większość głosów powtarzała negatywne opinie na temat irackiej polityki USA, które dla mnie osobiście brzmiały jak echo mojego o 5 lat starszego głosu na puszczy. Sympatia do USA spadła i w Polsce, a postulaty zastąpienia polityki budowania specjalnych relacji z Waszyngtonem na brytyjską modłę zostały zapomniane na rzecz umacniania bliskiej współpracy z partnerami europejskimi. Premier Donald Tusk był autorem tej zmiany w kursie polityki. Także i on przeszedł ewolucję, bo gdy w 2002 r. sugerowałem mu na spotkaniu z wyborcami w Sopocie dokładnie to, co po 2007 r. jako szef rządu realizował, to odparł, że opieranie się w polityce zagranicznej na partnerstwie z Francją jest „głupie”, a na partnerstwie z Niemcami „niebezpieczne” (co w podtekście musiało oznaczać, że Francja jest słaba i defetystyczna, no a Niemcy są odwiecznym zagrożeniem dla naszego kraju).
Zmienił się ogląd Tuska, zmienił Tomasza Lisa i wielu innych czołowych komentatorów. Teoretycznie mógłbym sobie pogratulować moich ówczesnych ocen, które miałem „zanim to stało się modne”, ale nie zamierzam. Prawdę mówiąc bowiem dość szybko pojawiły się wątpliwości na zasadzie: fakt, iż polityka republikańskiego prezydenta USA jest błędna nie oznacza automatycznie, że polityka jego krytyków z Berlina i Paryża jest całkowicie słuszna. Dziś już wiem, że niosła ze sobą ryzyko, które teraz przynosi niedobre owoce.
Ówczesny kanclerz Niemiec w 2003 r. do grona „sprawiedliwych” sprzeciwiających się irackiej eskapadzie Ameryki zaliczył Rosję Putina. W ten sposób w opinii publicznej tego kraju, ale także i niektórych innych krajów zachodniej Europy, zakotwiczyła się gotowość do przyjmowania za dobrą monetę takich nonsensów, jak wypowiedziana nieco później przez tegoż samego kanclerza Niemiec ocena Wladimira Putina, jako „kryształowego demokraty”. Dziś pokutuje to tym, że spora część opinii publicznej w większości tych państw (z Niemcami bodaj na czele) cierpi na syndrom „rozumienia polityki Rosji”, czyli usprawiedliwiania agresji Kremla wobec Ukrainy, co naturalnie łączy się z popieraniem w kwestiach obronności politycznej linii, którą określiłbym mianem „linii sarenki Bambi”. Z deszczu neokonserwatywnego militaryzmu nieliczącego się z etyką, rozsądkiem czy rachunkiem ekonomicznym, pod rynnę fatalnej oceny, piramidalnej naiwności i żenującego defetyzmu (jeśli miałbym to nieco przejaskrawić…).
Kolosalny błąd polityczny związany z Irakiem w 2003 r. zresztą nadal pokutuje, ponieważ wszystkie „manifesta”, „analizy” i stanowiska polityczne autorstwa zachodnioeuropejskich polityków i komentatorów, jakie na temat obecnej polityki rosyjskiej czytałem przygotowując inny, większy artykuł, powołują się na postawiony znak równości pomiędzy Irakiem i Krymem.
Niezależnie od argumentów polityka „rozumienia Putina” jest niezwykle groźna, zwłaszcza dla przyszłości integracji europejskiej, którą prezydent Rosji po prostu chce zatrzymać i zniszczyć. Właśnie dlatego tak ochoczo popierają go partie skrajnie prawicowych i skrajnie lewicowych eurosceptyków. Z polskiego punktu widzenia jest ona także groźna z powodów zupełnie bezpośredniego zagrożenia, jeśli nie dla naszej terytorialnej integralności, to na pewno w sensie prób destabilizacji sytuacji społeczno-politycznej w Polsce za pomocą działań agentury. Chętnych do podjęcia z Kremlem takiej współpracy już widać w debacie publicznej.
Dlatego po raz drugi, w szczycie zachwytów Unią Europejską i bliską współpracą z krajami zachodniej Europy, proponuję – jak w 2003 r., czyli szczycie zachwytów USA – zwrot. Nie, nie taki w polskim stylu, czyli popadania ze skrajności w skrajność. Powinniśmy realistycznie podchodzić do możliwości, jakie poszczególne sojusze nam dają. W niemal wszystkich obszarach kluczowy i najbardziej pożądany jest sojusz i bliska współpraca z Europą zachodnią, w tym przede wszystkim z Niemcami. Jednak miejmy świadomość deficytu tego sojuszu w polityce obronnej. Różnica może mentalności, może po prostu perspektywy, która generuje odmienne oceny roli i zachowań Rosji, nie zniknie tak sama przez się. To cecha trwała, która decyduje o istnieniu w tym punkcie odmiennych interesów. Przez ostatnie lata odsuwaliśmy się od USA na rzecz Europy zachodniej. Nie odsuwając się od tej ostatniej w obszarach niebędących polityką obronną, przysuńmy się wszelkimi dostępnymi sposobami do Ameryki w zakresie tejże polityki. Słowa prezydenta Baracka Obamy 4 czerwca 2014 w Warszawie powinniśmy rozumieć m.in. jako zachętę do ponownego zbliżenia.