Były takie bardzo złe czasy, gdy wartość i godność człowieka różnicowano w zależności od jego cech wrodzonych. Wymyślono wówczas kategorię „rasy aryjskiej”, a więc ludzi rzekomo lepszych. Przynależność do niej stwierdzano poprzez analizę kształtów różnych części ciała i innych cech fizycznych. Wokół tego zbrodniczego mechanizmu narosła cała otoczka quasi-naukowa, która precyzowała kryteria przynależności do nadgrupy i podgrupy ludzi. Ten sposób myślenia legł u fundamentów całej ideologii i mentalności nazistowskiej, dawał wyborne alibi, a nawet „naukowe” uzasadnienie dla polityki niewolniczego podporządkowania całych rzesz ludzi, a także oczywiście planowego pozbawiania życia członków wielu grup.
Wydawać się by mogło, że lekcja, jaką cała ludzkość odebrała przy okazji wydarzeń II wojny światowej, wystarczy, aby tego rodzaju wartościowanie ludzi na podstawie cech fizycznych nieodwołalnie skompromitować. Jak pokazuje jednak pożałowania godny przykład ks. Franciszka Longchamps de Berier, nauka poszła w las.
Longchamps de Berier jest profesorem. To tym gorzej, ponieważ podobnie jak przed 1945 rokiem usiłuje nadać powagą swojego tytułu quasi-naukowej legitymacji koszmarnym absurdom stygmatyzującym ludzi. Oczywiście po doświadczeniu nazizmu nie ma prostego powrotu do praktyk wartościowania w odniesieniu do tych samych grup co wtedy. Nikt nie wpadnie chyba już na pomysł, aby określać w budowie ludzkiego ciała kryteria np. „żydowskości”. Gdy jednak chodzi o grupy zupełnie inne, to autorzy trącących koncepcją „podludzi” teorii liczą na unikniecie skojarzenia z nazizmem i, świadomie czy nie, po nazistowskie kalki myślowe sięgają.
Longchamps de Berier posłużył się nazistowskim sposobem rozumowania w odniesieniu do dzieci poczętych z in vitro. W jednym z wywiadów (dla tygodnika „Uwarzam Że”) orzekł, podpierając się rzekomymi acz całkowicie wyssanymi z palca wynikami badań naukowych, że dzieci z in vitro są nie tylko pod wieloma względami bardziej podatne na choroby, ale także można je rozpoznać dzięki charakterystycznej „bruździe dotykowej” na czole.
Histeria w sprawie in vitro części polskiego kościoła katolickiego, która powoli traci kontakt z podstawowym duchem chrześcijaństwa, przechodzi do nowego etapu. Jak dotąd krytyce poddawano same zabiegi in vitro oraz dorosłych ludzi, którzy się na nie decydują. In vitro opisywano jako grzech i formułowano różnego rodzaju groteskowe fantazmaty na poparcie tej tezy. Gdyby nie, nosząca znamiona zamachu na wolność religijną, akcja polityczna w postaci presji na polski parlament w kierunku zakazu stosowania in vitro także przez osoby spoza tej wspólnoty kościelnej (nie tylko niewierzących, ale także np. protestantów, których kościoły jednoznacznie popierają i pozytywnie oceniają in vitro), można by tamtą retorykę tolerować w imię wolności słowa, nie zgadzając się oczywiście co do sedna jej zawartości.
Jednak teraz Longchamps de Berier staje się pionierem zupełnie innego zjawiska. Piętnowania i stygmatyzowania już urodzonych z in vitro dzieci. Przekonuje (oczywiście bredząc, ale dla fanatyków to bez znaczenia), że dzieci te można rozpoznać przyglądając się ich twarzom, jak kiedyś można było poznać Żydów albo innych Nie-Aryjczyków. Otwiera furtkę dla różnych podłych działań, sieje ziarno, które przeniesione przez rzeszę katechetów, padnie na grunt szkół, a więc podglebie niezwykle żyzne dla nietolerancji i prześladowania odmienności.
W imię czego to czyni? Trudno znaleźć uzasadnienie na gruncie chrześcijaństwa, gdzie podstawową zasadą jest indywidualna odpowiedzialność za czyny, a dzieci z in vitro przecież o własnym poczęciu nie decydowały. Inną fundamentalną zasadą chrześcijaństwa jest niezbywalna godność każdego człowieka, której okoliczności poczęcia (a in vitro to przecież niejedyna okoliczność poczęcia uznawana przez kościół katolicki za grzech) nie unieważniają. Trudno znaleźć inną motywację Longchampsa de Beriera niźli po prostu prymitywną nienawiść wobec zabiegu in vitro i „śmierci braci i sióstr” urodzonego dziecka, odpowiedzialność za co, mimo rozsądku, zostaje przeprojektowana na to urodzone dziecko. Jest to tępe, głupie, nikczemne i perfidne rozumowanie, zza którego z łatwością może wyłonić się gotowość do czynów złych. Lekcja historii uczy nas precyzyjnie, jak rodzą się tego rodzaju mechanizmy.
W mojej ocenie słowa Longchampsa de Beriera to przekroczenie nowej granicy, jakościowa zmiana w retoryce polskiego kościoła, która zasługuje na szczególną uwagę, wykraczającą poza rutynowe odnotowywanie kolejnych werbalnych niegodziwości pochodzących z ust przedstawicieli błądzącego kościoła. Longchamp de Berier udowadnia, że kościół zmierza w kierunku gotowości do akceptacji okrucieństwa wobec niewinnych niczemu dzieci dla uzasadnienia własnych konceptów moralności, mających coraz mniej wspólnego z nauczaniem Jezusa Chrystusa, i dla dania mocnego świadectwa swej niezłomności. Te cele są na tyle nadrzędne, że przynajmniej część kościoła nie waha się sięgać po konstrukty teoretyczne zaczerpnięte z „dorobku” myśli nazistowskiej.