Świat się kończy, postęp kroczy. Jeszcze bardzo niedawno polskie środowiska konserwatywne, tradycyjne i mocno religijne raz po raz grzmiały i wyrażały swoją dezaprobatę wobec odsłaniania nadmiernej ilości skóry ludzkiej w telewizji, na plakatach, gdziekolwiek w sumie. Informowano opinię publiczną, że tego rodzaju ekshibicjonizm jest grzechem, poniewieraniem ciała ludzkiego rozumianego jako świątynia Pana, że wszelka nagość winna być zastrzeżona tylko dla małżonków. Jeszcze przed rokiem potok takich argumentów zalał łamy i „internety” przy okazji zdjęć Agnieszki Radwańskiej zrobionych w okolicach basenu. Tymczasem, gdy wróg potężniejszy stoi u bram, nagość „tradycyjna”, a więc eksponująca walory ciała kobiety i skierowana do publiczności heteroseksualnej, staje się zaskakującym sojusznikiem i orężem w ideologicznej wojnie polskiego konserwatysty z wiatrakami postępu. Zwłaszcza z wiatrakiem o imieniu Dżęder.
Gdy konkurs piosenki Eurowizji 2014 wygrał austriacki artysta (?) przebierający się na scenie za kobietę z pominięciem aspektu owłosienia twarzy (czyt. brody), o pseudonimie Conchita Wurst, polski konserwatysta uczynił z tego – na serio – temat debaty publicznej. Wyraził niedowierzanie, że z panną Wurst przegrać mogła piosenka polska o seksualnych przymiotach rodzimych Słowianek, której treść ilustrowana była dumnie prezentowanymi udami oraz nad wyraz jędrnymi dekoltami wyrośniętych na krowim mleku i białym pieczywie polskich dzierlatek. Cycki, kiedyś wróg oczywisty, w perspektywie Dżęderu nagle stały się potrzebne, aby zatrzymać nową rewolucję. Stały się bronią, narzędziem walki o tradycyjny ład, w którym co prawda powrót do strojów w stylu wiktoriańskim i takowych obyczajów już nie jest możliwy, ale gołe dupska służą przynajmniej kreowaniu „zdrowego” heteroseksualnego ładu, może i nieco wyuzdanego, ale jednak z kobietą w roli kanonicznego obiektu pożądania. Uff, sezon ogórkowy puka do drzwi.