Tocząca się od kilku dni w Polsce debata o umowie międzynarodowej ACTA jest jedną z poważniejszych, jakie ostatnio się w naszym kraju toczyły. Dotyczy ona nie tylko, a może nawet nie przede wszystkim, samej treści kontrowersyjnego dokumentu, ale fundamentalnych zasad i dylematów, znajdujących się u podłoża współżycia społecznego i relacji pomiędzy obywatelem, państwem a potężnymi podmiotami gospodarczymi o zasięgu globalnym.
Nie jestem ekspertem od samego ACTA, ale mam zaufanie do negatywnej oceny wielu jej zapisów, które sformułowała na łamach „GW” red. Ewa Siedlecka, a także do podobnej oceny Panoptykonu, jednej z najwartościowszych organizacji pozarządowych w Polsce. Treść ACTA bez wątpienia jest potwierdzeniem ogólnych, zasmucających tendencji zmian w postrzeganiu pożądanego zakresu wolności jednostki w świecie wirtualnym, a także dowodem na skłonność państw, rządzonych rzekomo przez naszych przedstawicieli, do stawania po stronie interesów koncernów organizujących się w silne lobby nacisku politycznego.
Kazus ACTA obnaża z całą dobitnością problem, który już wcześniej kiełkował, ale jest problemem dość nowym, stworzonym przez rewolucyjny charakter natury medium internetu. Otóż po dwóch stronach barykady sporu stają wartości, pomiędzy którymi nie dochodziło wcześniej do tego rodzaju spektakularnego zderzenia czołowego. Z jednej strony jest ów jeden z kluczowych elementów i przejawów wolności jednostki, jakim jest poszanowanie nietykalności jej sfery prywatnej/intymnej. Z drugiej jest prawo własności, przy czym jego bardziej abstrakcyjny przejaw w postaci własności intelektualnej i praw autorskich. Nie ulega wątpliwości, że obie te wartości są istotne. Kością niezgody w pierwszej kolejności są licznie istniejące w internecie serwisy czy portale umożliwiające pobieranie różnego rodzaju materiałów, będących wytworem pracy konkretnych autorów, bez opłaty. Celem zapobieżenia wynikającym stąd stratom autorów oraz firm będących ich wydawcami, promotorami czy menadżerami sugerowane są środki zaradcze w postaci ścisłej kontroli ruchu pojedynczych internautów w sieci. Krok za tym, można się spodziewać, pójdą rozwiązania penalizujące korzystanie z inkryminowanych serwisów file-sharingowych.
Internet w zupełnie innej skali umożliwia coś, co zawsze się działo, a potencjalnie ograniczało zyski autorów i wydawców, nikomu jednak nie przychodziło do głowy za to karać. Bo i nie było to możliwe. I tak, swego czasu, jako 11-14-latek, kupowałem sobie w kiosku prawie wszystkie regularnie ukazujące się komiksy. Płaciłem za nie, bo moich rodziców było stać na tego rodzaju zbytki jedynaka. Teoretycznie, gdy kolega prosił mnie o pożyczenie zeszytu po przeczytaniu, powinienem był odmówić. Być może kupiłby on ten komiks, gdybym odmówił. Mój file-sharing w realu spowodował stratę finansową po stronie wydawcy, a pewnie i amerykańskiego autora komiksu. Podobne szkody powodowałem pozwalając kolegom ze studiów na kserowanie kupowanych przeze mnie najczęściej skryptów, pożyczając znajomym filmy na kasetach video, a może nawet i nagrywając filmy emitowane w telewizji i odtwarzając je później wielokrotnie. Nie wiem. Wiem, że gdybym na tych wszystkich działaniach zarabiał, czyli pożyczał za pieniądze, łamałbym prawo. Ale pożyczałem za darmo i sądzę, że podobnie czynił i czyni także i dziś każdy z nas. Portale file-sharingowe w internecie, jeśli umieszczający na nich pliki czyni to za darmo, a użytkownicy także nie muszą płacić, po prostu organizują na masową skalę dokładnie to samo zjawisko, które wcześniej nie było piętnowane. Różnicą, poza skalą oczywiście, jest to, że nikt (poza nadgorliwcem, który chciałby szpiclować nastolatków pod kioskiem Ruchu) nie był w stanie wytropić pożyczania znajomym komiksów, kaset czy płyt. W internecie natomiast można wytropić każdy ruch każdego użytkownika i teoretycznie wszystkich ich postawić przed sądem.
I tak oto dochodzimy do sedna problemu. Czy w imię ochrony prawa własności i praw autorskich można uznać za dopuszczalne śledzenie aktywności ludzi w internecie? Dla mnie odpowiedź jest oczywista: nie jest to wystarczającym uzasadnieniem. Z dwóch powodów.
Po pierwsze, z przyczyn dość banalnych. Krzywda, jaka dzieje się artystom, wydawcom i koncernom za sprawą file-sharingu plików w sieci jest bez porównywania mniejsza od krzywdy zwykłych obywateli-szaraków, jaka może ich spotkać, gdy robienie zestawień odwiedzanych stron stanie się standardem społecznym. Te lobby po prostu wyolbrzymiają problem, zwłaszcza gdy podają sumy, stanowiące ich rzekome straty. Uznają oni, arbitralnie i absurdalnie, że każdy, kto ściągnął ich film albo płytę muzyczną na Megaupload lub podobnym portalu, gdyby tego nie mógł uczynić, udałby się do kina, kupił DVD, a nawet BluRay (zauważyliście, że nawet po umasowieniu produkcji filmy na nowym nośniku są zawsze droższe niż na poprzednim?), albo album z muzyką. Jest to całkowita bzdura. Część, gdyby musiała ponieść takie koszty, zrezygnowałaby w ogóle z obejrzenia filmu (który za 2 lata i tak będzie na TVN), albo pożyczyła płytę od znajomych i nawet ją skopiowała. Tak robiło mnóstwo ludzi przed internetem i file-sharingiem, czyniliby to znowu. Tzw. piractwo powoduje więc nie tyle jakiś spektakularny spadek dochodów krezusów sceny filmowej i muzycznej, ale raczej przyczynia się do spektakularnego wzrostu popularności artystów, do których dzieł dostęp jest łatwiejszy, bo nieobwarowany finansowymi barierami. Użytkownicy szemranego file-sharingu, wystawiając w internecie, na portalach społecznościowych pozytywne opinie filmom czy muzyce, dobrowolnie wchodzą w rolę multiplikatorów, za sprawą których inni zostają zachęceni do obejrzenia, wysłuchania utworu. Część z nich to zaś już ludzie, którzy film lub album kupią legalnie, a bez internetowego buzzu o tak wielkiej skali by tego nie uczynili. Dodatkowo, nie wszystko można ściągnąć w postaci pliku. Fan-pirat jest nadal konsumentem całej palety merchandisingu, śledzi wszystkie kroki swego idola, dostarcza mu kolosalnej publicity mierzonej liczbą „znajomych” na Facebooku czy followersów na Twitterze, a idol dzięki temu staje się atrakcyjniejszym kąskiem dla firm oferujących mu kontrakty reklamowe różnego rodzaju. Ta skala i pieniądze, które można tak zarobić, są nieporównywalnie większe aniżeli byłyby bez sharingu plików. Tak więc niech lobby producenckie doprawdy przestanie tyle lamentować.
To jest jednak kwestia poboczna. Po drugie bowiem, dużo ważniejsza jest kwestia taka oto zasadnicza. Po prostu wartość wolności indywidualnej i prywatności stoi w hierarchii wyżej od prawa własności. Wolność jednostki jest fundamentem wszystkiego. Jej zakwestionowanie prowadzi do uprzedmiotowienia człowieka, co w prosty sposób prowadzi z kolei do zakwestionowania innych praw, w tym oczywiście także i prawa własności. Prawo własności jest służebne wobec wolności osobistej i jej podporządkowane. Nie można ograniczać wolności w jego imię, natomiast operacja odwrotna jest wyobrażalna, choć także należy jej unikać.
W tym przypadku, być może, jest to nie do uniknięcia. Na pewno droga do rozwiązania naszego dylematu nie prowadzi przez stworzenie standardu zachowania polegającego na monitorowaniu zachowań obywatela w sieci. Nie trzeba chyba długo przekonywać, jak potencjalnie niebezpieczny byłby to standard. W swoich początkach internet, podobnie jak i telefonia komórkowa, jawiły się jako fantastyczne wynalazki znacznie poszerzające zakres wolności człowieka. Niestety, w końcu dopadł je starający się nas kontrolować, zawsze i wszędzie, w każdej epoce i w każdej części świata, Lewiatan władzy państwowej. W Polsce, a więc w kraju o kolosalnej liczbie podsłuchów, ściągania billingów i danych o lokalizacji logowania komórek, gdzie nikt nie kontroluje procederu tej szeroko zakrojonej inwigilacji, nie niszczy się zebranych materiałów, a je chomikuje, gdzie sięga się po treść smsów i e-maili, nowoczesne technologie, ta przynęta, której haczyk już na dobre połknęliśmy, okazują się nie narzędziem wolności, a kontroli. I to kontroli doskonałej, totalnej, o mocach przerobowych tak wielkich, że może ona objąć równocześnie nas wszystkich. Niedoścignione marzenie tajnych służb państw totalitarnego terroru z pierwszej połowy XX w. jest w zasięgu ręki. Musimy móc liczyć na to, że współczesne władze będą potrafiły się powściągnąć, że pod pozorem kontroli respektowania praw autorskich nie będzie się generować profilów internetowych indywidualnych użytkowników, celem odkrycia i udokumentowania ich skłonności do dziwacznej pornografii, ekscentrycznych poglądów politycznych, trzymanych w tajemnicy chorób czy po prostu utrzymywania „niekoszernych” kontaktów z konkretnymi osobami. Stawiam tezę, że każdego można skompromitować i zniszczyć mu reputację używając tego rodzaju danych.
Czy możemy liczyć na to, że władze naszych państw powstrzymają swoją łapczywość, jaką od zawsze wykazują względem informacji o nas? Osobiście uważam, że nie możemy na to liczyć w Polsce, gdzie zasadami prowadzenia działań operacyjnych wobec obywateli nadal rządzi sowiecka mentalność i takowe standardy, zaś niemal w każdym przypadku decydenci ujawniając większą skłonność do restrykcji, a nie gwarancji swobody. Ale chyba w żadnym państwie świata obywatel nie może liczyć na tego rodzaju wspaniałomyślność władzy. Dlatego potrzebne są silne regulacje prawne chroniące naszą prywatność i wolność, a także niezależna kontrola ich przestrzegania. Oto czego potrzebujemy zamiast ACTA. Jeśli przy okazji przemysł filmowy i fonograficzny zarobi kilkanaście procent mniej pieniędzy, to z całą odpowiedzialnością mówię: trudno. Nie czas ratować róże, gdy płoną lasy.