Jednym z ubiegających się o Złote Lwy na trwającym właśnie festiwalu w Gdyni obrazów jest głośny film Jerzego Skolimowskiego pt. „Essential Killing”, w którym Vincent Gallo wciela się w postać afgańskiego taliba, który zbiegł z niewoli i tuła się po zaśnieżonych pustkowiach Warmii i Mazur. Dzieło Skolimowskiego wydaje w ten sposób swój wyrok w sprawie rzekomego tajnego więzienia CIA dla podejrzanych o terroryzm, które zdaniem zagranicznych komisji badających tę sprawę oraz zdaniem amerykańskich mediów liberalnych istniało w warmińskiej miejscowości Stare Kiejkuty, w latach 2001-03. O istnieniu takich „czarnych dziur” publicznie mówił nawet poprzedni prezydent USA, a jednak w Polsce zarzut przyzwolenia Amerykanom na prowadzenie tego rodzaju ośrodka spotyka się z gwałtownym dementi ze strony przedstawicieli ówczesnych władz oraz ich następców. Dopiero polityczna zmiana z 2007 r. umożliwiła podjęcie śledztwa przez polską prokuraturę. Do tego czasu działania oficjalnych instytucji państwa polskiego ograniczały się do demonstracyjnego utrudniania pracy śledczym zza granicy, czy to z ramienia Rady Europy, czy też Parlamentu Europejskiego. W przypadku tajnego, wyjętego spod jurysdykcji polskich władz, ośrodka używanego zapewne do prowadzenia tortur, mamy do czynienia z potencjalnie największym skandalem kręgów władzy po 1989 roku, a jednak polskie media relatywnie niewiele miejsca poświęciły tej sprawie. Na pewno niewiele w zestawieniu z wałkowanymi stale sprawami różnorakich afer, przy jawnym złamaniu najważniejszych zapisów Konstytucji RP oraz pogwałceniu konwencji międzynarodowych o prawach człowieka będących w najlepszym razie skandalikami. Wydaje się, że wokół Starych Kiejkut zawiązał się nieformalny i niewypowiedziany pakt milczenia, który obejmował takie zdumiewające zjawiska, jak przyjmowanie padających z ust liderów władzy spod znaku SLD zapewnień o bzdurności całej tezy za arcydobrą monetę i pewnik rangi prawdy objawionej przez prawicowych publicystów, na co dzień, w innych sprawach, uznających SLD-owców standardowo za kłamców i oszustów. Sytuację zmieniło jednak odsunięcie od prowadzenia sprawy prokuratora, który zbliżał się do pewnej konkluzji, czyli zebrania materiałów wystarczających na postawienie zarzutów kilkorgu prominentom władzy z owych feralnych lat, na czele z premierem Leszkiem Millerem. Za przykładem „Gazety Wyborczej” media zaczęły gęgać. Gdyby tak się nie stało – to moja prywatna teza – postępowanie zostałoby ochoczo doprowadzone na takie czy inne grzęzawisko i cała sprawa zostałby pogrzebana. Niestety, fałszywie pojmowana solidarność z „interesem racji stanu” czy „bezpieczeństwem państwa” bywa obecna także pośród prokuratorów, którzy nawet bez jakichkolwiek nacisków byliby, przynajmniej niektórzy, mało skorzy do realnego doprowadzenia tego rodzaju sprawy do jakiejkolwiek konkluzji. Jednak atencja mediów przekreśla ten plan, jeśli rzeczywiście istniał. Sprawa znalazła się w zasięgu żywego zainteresowania istotnej części opinii publicznej, która nie da się łatwo zbyć ze swoimi pytaniami i wątpliwościami. Obywatelskim obowiązkiem mediów jest trzymać rękę na pulsie.
Nic więc dziwnego, że od nieco ponad tygodnia w dziwną nerwowość popadł Leszek Miller. Już sama nerwowość reakcji na medialny nacisk na rzetelność prokuratorską w tej sprawie, rodzi podejrzenie winy byłego premiera i każe wątpić w prawdziwość jego dementi. Z jednej strony jest jego atak na byłego europosła Józefa Pinora z SdPl, który był członkiem wspomnianej komisji PE i na własne oczy widział bezczelne reakcje polskich władz doby PiS na zasadne pytania związane z lądowaniami amerykańskich samolotów z podejrzanymi o terroryzm osobami na pokładzie. Świadomie czy nie, ostentacyjnie demonstrowana pogarda tamtego rządu Polski wobec eurokomisji zadziałała jako potwierdzenie podejrzeń wobec naszego kraju sformułowanych na łamach amerykańskich gazet. Pinior był do niedawna jedynym Polakiem, który sprawą się interesował i wykazał sporo odwagi, aby o niej mówić publicznie, pomimo ewidentnej głuchoty mediów i filtrów utrudniających tematowi dotarcie do szerokiej opinii w kraju. Oraz wobec atmosfery histerii wobec „kalających własne gniazdo”, której w dobie IV RP, w innym kontekście, doświadczył także Bronisław Geremek. Dziś musi wysłuchiwać pod swoim adresem obelg w rodzaju „kłamca” czy „łajdak”, które formułuje Miller. Czyni on tak, gdyż Pinior publicznie mówi, iż w toku prac w komisji PE zdobył z wiarygodnych źródeł wiedzę o istnieniu podpisanego przez premiera Millera dokumentu zezwalającego CIA na prowadzenie ośrodka przetrzymywania więźniów, w którym zawarto szczegółowe regulacje tej jednostki, obejmujące także sprawę postępowania ze zwłokami, co sugeruje, że podpisujący mógł wiedzieć nawet o planach torturowania na terenie więzienia. Problem w tym, że nie ma żadnych logicznych przesłanek pozwalających zgodzić się z Millerem, że Pinior świadomie konfabuluje. Przemawia za tym sytuacja: otóż, w jakim celu Pinior miałby to zmyślać? Jaki miałby w tym interes? Jaki byłby tego sens? Cała biografia Józefa Piniora przemawia za tym, że nie jest to człowiek pragnący być za wszelką cenę gwiazdką mediów, o ponadprzeciętnym „parciu na szkło”. Przeciwnie, jawi się jako postać rzetelna. Inna sprawa, że Pinior przyznaje, iż inkryminującego papierka sam na oczy nie widział i choć jego ocena źródła tych informacji jest pozytywna, to wobec braku wiedzy, o jaką osobę/instytucję chodzi, nie jesteśmy w stanie zweryfikować tej oceny. Nie można wykluczyć, że owa „druga ręka” ukrywa jakieś interesy pod drugim dnem. Pewne jest jedno: prowadzący śledztwo powinni pozyskać wiedzę Józefa Piniora i ją zweryfikować.
Z drugiej strony, co stanowi niewiarygodną bezczelność, Leszek Miller atakuje dziennikarzy, którzy „rozdmuchali” sprawę zamiany prokuratora, ujawnili część informacji o toczonym przezeń tajnym śledztwie oraz zasugerowali, że być może ktoś chce śledztwu, jak to się brzydko mówi, „ukręcić łeb”. Właśnie ta linia ataku czyni wersję o niewinności byłego premiera niewiarygodną w mojej ocenie. Niewinny człowiek, słysząc pod swoim adresem tezy takie, jakie wygłosił Józef Pinior, z łatwością wpadłby w złość i mógłby wygłosić obelgę. Nie miałby jednak żadnego interesu w tym, aby wokół sprawy było cicho i aby postępowanie prokuratury grzęzło. W interesie człowieka niewinnego jest głośne postępowanie, wyjaśnienie wszystkiego i uniewinnienie w świetle reflektorów. Miller nazywając dziennikarzy „GW” „pożytecznymi idiotami”, którzy „zapraszają” do Polski Al-Kaidę skłania mnie do przyjęcia tezy o jego winie w sprawie tajnego więzienia CIA. Nie jest bowiem tak, że terrorystów do ataku skłania czy rozjusza ten, kto żąda potraktowania ich ewentualnie przed 10 laty przetrzymywanych nielegalnie w tym kraju kompanów jak ludzi i wyjaśnienia sprawy ewentualnego naruszenia ich praw oraz, w konsekwencji, ukarania winnych takiego naruszenia. Rozjusza ich raczej ten, kto w pierwszej kolejności zgodził się na to, że będą wbrew prawu więzieni i torturowani akurat w naszym kraju. To ów decydent podjął ryzyko, które można eufemistycznie nazywać „zapraszaniem” do Polski Al-Kaidy. Także w kontekście epitetu „pożyteczny idiota” radziłbym byłemu premierowi skorzystanie z lustra. I to z dwojakich przyczyn, ukrytych w jego politycznej biografii. Po pierwsze, w kontekście powszechnej dziś oceny bilansu i metod stosowanych przez poprzednią administrację USA w ramach tzw. „wojny z terroryzmem” i tego, co te wybrane przez nią metody działania uczyniły z wizerunkiem USA, ale i całego Zachodu, a zwłaszcza tych najbardziej entuzjastycznych sojuszników z naszej części świata, w oczach całej wspólnoty islamu. Po drugie, naturalnie, w kontekście wyborów politycznych Leszka Millera sprzed 1989 roku. W jedną rzecz premier Miller powinien doprawdy uwierzyć. Kto jak kto, ale Al-Kaida ma pełnię wiedzy o tym, czy jej bojownicy i liderzy byli czy nie byli przetrzymywani w zamknięciu w Polsce, o tym czy im tutaj grożono podtopieniem i wiertarkami. Jeśli z tego powodu, w ramach odwetu, zechciałaby dokonać ataku na terytorium naszego kraju, to uczyniłaby to niezależnie od tego, czy Polska sprawę po fakcie zakopie pod dywan czy wyjaśni. Dlatego nie dziennikarz, a decydent, który wbrew konwencjom i własnej konstytucji dopuścił do instalacji w Starych Kiejkutach, byłby takiemu tragicznemu zdarzeniu pośrednio winien. Warto, aby ktoś taki jak Leszek Miller nie starał się poprawiać swojej sytuacji prawnej za pomocą wyzwalania w Polakach strachu i obaw przez zamachem terrorystycznym. Nie muszę chyba używać przymiotników z dużą siłą negatywnego ładunku emocji, aby podkreślić, że nie jest to zachowanie godne.
Nie ma podstaw, aby twierdzić, że kłamie Pinior, że pomyliły się komisje PE i Rady Europy. Są natomiast podstawy, aby wątpić w prawdziwość słów Leszka Millera. Były sekretarz KC PZPR z trudem może uchodzić za człowieka w naturalny sposób nadającego priorytet wolności jednostki i prawom indywidualnym ponad interes państwa i bezpieczeństwo sojuszów zawartych przez władzę… Ten „profil” uprawdopodabnia jego zgodę na tajne więzienie. Zerowa jest także wiarygodność jego następców z PiS, dziarsko broniących jego wersji, jeśli weźmiemy pod uwagę ich poglądy na sojusz z USA, karę śmierci, relację obywatel-służby państwa, rację stanu czy „dumę narodową”. W ciekawy sposób, prawdopodobne „kłamstwo starokiejkuckie” staje się jednym z możliwych filarów rządowej koalicji PiS-SLD, która nadal grozi nam po wyborach.
Sprawa powinna być wyjaśniona do końca. W tym zakresie, w jakim aktualna działalność polskich służb nie byłaby przez takie posunięcie skompromitowana, treść ustaleń powinna zostać ujawniona opinii publicznej. Jasne jest już, że ewentualne umorzenie śledztwa bez podania tych szczegółów do wiadomości nie zostanie uznane przez nikogo za wiarygodne, z wyjątkiem kandydatów na ewentualnych oskarżonych. Jeśli coś było na rzeczy i doszło wręcz do udziału polskich władz w zbrodni przeciwko ludzkości, to dla dobra naszego kraju, który pragnie zyskać wizerunek specjalisty od demokratyzacji i ustanawiania porządku wolnościowego, winni muszą stanąć przed Trybunałem Stanu i zostać dożywotnio usunięci z życia politycznego.