Przedwczesny optymizm lub uczucie ulgi w sytuacji toczenia bojów z państwem nigdy nie są wskazane. Nie ma bowiem w III RP takiej instancji, której słowo i zapewnienie można by uznać za na tyle solidne, aby być spokojnym o dalszy bieg spraw. Przede wszystkim zaś nie wolno nigdy, przenigdy dać się ponieść radosnej iluzji, że zostawiając coś w gestii funkcjonariuszy państwa, zapewniamy sobie dalsze uczciwe i rzetelne procedowanie.
Przekonują się właśnie o tym lekarze. Na początku roku wyrazili swój nader słuszny protest wobec procedowania ostatecznego kształtu ustawy refundacyjnej, zwłaszcza przedkładania im list leków refundowanych około 36 godzin przed wejściem dokumentu w życie, a także prób obarczenia ich przez państwo wątpliwym przywilejem dodatkowej roboty w charakterze kontrolera zasadności wydatkowania środków publicznych. Póki włączone były kamery TV, a media robiły dodatkową aferę rząd się kajał i okazywał słynną, klasyczną „gotowość do rozmów”, wzmocnioną hitową „gotowością do ustępstw”. I takowe ustępstwa zamarkował, gwarantując, że z ustawy wycofane zostaną przepisy karzące lekarzy za niewywiązywanie się zadań godnych gryzipiórka, przynajmniej dopóki lekarzom nie da się dostępu do narzędzi w ogóle wywiązywanie się z nich umożliwiających. Władza pokazała pomnikową wspaniałomyślność.
Gdy kurz jednak opadł, a media skupiły się na „świeżej krwi” w postaci afery wokół ACTA i sosnowieckiego występu gościa noszącego okulary słoneczne po zmroku i tytułującego się per „detektyw” (na marginesie: właśnie ten facet, z takimi skrupułami, nadawałby się do sprawdzania tytułu pacjentów do określonego poziomu refundacji leków, ani grosz by nie wyciekł z kasy NFZ na lewo), okazało się, że dokładnie te same postanowienia, wspaniałomyślnie wykreślone z ustawy, nadal obowiązują lekarzy na podstawie regulacji NFZ. Czyli ustępstwo władzy było medialnym picem na wodę, ale oczywiście bardzo sprytnym. Bo jeśli lekarze teraz, co byłoby logiczne, zaczną ponownie demonstrować, łatwiej będzie państwowej machinie PR rozłożyć ręce przed narodem i westchnąć „czego ci ludzie jeszcze chcą?!”.
W sposób jeszcze bardziej jednoznaczny i brutalny państwo wykorzystuje ulotność uwagi opinii publicznej, aby postawić na swoim, wtedy gdy samo jest na ławie oskarżonych. Wówczas nie ma zmiłuj. Siłą rzeczy i niedoskonałości demokratycznego systemu, państwo na ławie oskarżonych jest sędzią we własnej sprawie. Niezależność prokuratorska pozostaje tutaj niestety w sferze teorii. Oto w pierwszej połowie poprzedniej dekady, jak wiele na to wskazuje, Polska i jej ówczesne władze pozwoliły służbom USA na założenie u siebie tzw. „tajnego więzienia CIA”, a faktycznie miejsca prowadzenia tortur (lub jakby powiedział gość z okularami słonecznymi „gry operacyjnej”) na „wrogich bojownikach”, wolnych dzięki temu kreatywnie sformułowanemu statusowi od ochrony natrętnych konwencji międzynarodowych dotyczących traktowania jeńców. Niestety formaliści prawni dorwali się do łam części prasy i wykazali, że tego rodzaju infrastruktura byłaby zamachem na polski porządek konstytucyjny. Póki rządziła w Polsce ekipa, która sama wraz ze swoim elektoratem uważała porządek konstytucyjny III RP za godny pogardy, problem zarzutów oficjalnie, z otwartą przyłbicą, olewano. Gdy jednak nastał rząd PO, problem nabrzmiał. Tak się bowiem pechowo składa, że wolnościowe i praworządne pięknoduchy nie były w znacznych liczbach sympatykami SLD czy PiS, ale w elektoracie PO stanowią pewną siłę. Po prostu olać sprawy więc nie można już było orzekła rządowa machina PR. Wszczęto więc postępowanie prokuratorskie, prowadzone przez niezależnego prokuratora. Gdy ten zebrał, jak donoszą informatorzy prasy, sporo poszlakowego materiału inkryminującego, został za swoją skuteczność i niezależność nagrodzony odsunięciem od sprawy. Teraz okazuje się, że jego następcy okazali się chyba także zbyt dociekliwi i ówczesny zabieg formalny może nie wystarczyć do polubownego ukręcenia sprawie łba. Tak więc postępowanie przeniesiono do Krakowa, gdzie nowi prokuratorzy zaczną „badać” temat od początku. Prokuratur mamy w Polsce dość sporo, tak więc metoda jest genialna w swoim potencjale powtarzalności.
W Polsce dość lekką ręką umieszcza się ludzi, podejrzewanych o możliwość mataczenia w dotyczących ich sprawach, w „tymczasowych aresztach”, które trwają często latami. Tylko jak skorzystać z tego środku zabezpieczającego w sytuacji, gdy problem dotyczy niejednej wierchuszki struktur państwa?