Śmiać się czy płakać, oto dylemat pojawiający się w efekcie słuchania wypowiedzi kandydatów do nominacji Partii Republikańskiej w wyborach prezydenta USA. W minionym tygodniu wyemitowana została kolejna z tasiemcowo długiej serii debat pomiędzy nimi i trzeba przyznać, że większość kandydatów robi niezapomniane wrażenie. Jak w przypadku każdego wyścigu prawyborczego, w stawce są co prawda zarówno kandydaci „egzotyczni”, jak i tacy o umiarkowanych i zasadniczo rozsądnych poglądach. Tym, co ten konkretny wyścig odróżnia jednak od innych wyścigów w przeszłości, jest fakt, że tutaj kandydaci rozsądni są w sondażach na końcu stawki, zaś egzotyka osadziła się mocno na czele.
W pierwszej kolejności warto spojrzeć na ich partię jako całość, aby poznać tło ich wystąpień. Partia Republikańska jest stronnictwem, które „wydało z siebie” krajowi i światu w ostatniej dekadzie prezydenta, który rozumem nie grzeszył. W świecie wszechobecnych doradców nie byłby to większy problem. Problemem okazał się jednak także dobór doradców. Bilans ośmiu bitych lat rządów poprzedniej republikańskiej administracji stanowi więc zejście z poziomu sporej nadwyżki w budżecie państwa do kolosalnego zadłużenia. To ostatnie dziś, po prawie 3 latach rządów Demokraty Baracka Obamy, jest jeszcze wyższe. Spotyka się to ze zrozumiałą, ale mało uprawnioną, jeśli uwzględni się wyczyny ich partyjnego przywódcy z lat 2001-09, krytyką republikanów. Negują oni sens polityki pakietów stymulacyjnych dla kryzysowej gospodarki, ale sami rozpoczęli dokładnie tą samą politykę w początkach kryzysu, jesienią 2008 roku. Oburzają się na poziom długu i deficytu, ale ochoczo toczą parlamentarne podchody i sprowadzają kraj na skraj formalnego bankructwa w celu wyłudzenia rozwiązań prawnych korzystnych finansowo dla ich „bazy” wyborczej. Autentycznym szantażem wymusili kosztowne przedłużenie ulg podatkowych, adresowanych niewłaściwie, bo do najbogatszych Amerykanów, zamiast do tych, którzy faktycznie stworzyli miejsca pracy. Za namową swoich rozlicznych lobbystów i sponsorów kampanii wyborczych utrzymują system podatkowy pełen luk, dzięki któremu korporacje globalne unikają płacenia podatku amerykańskiemu fiskusowi, zamiast zdecydować się na transparentną, liberalną politykę obniżenia podatków, ale za cenę likwidacji luk w prawie, haczyków, trików i pól do dowolnej interpretacji przepisów.
Kandydaci partii o takim właśnie dorobku okazują się teraz mentorami prezydenta, przekonanymi o ekskluzywnym posiadaniu wiedzy na temat dróg wyjścia z kryzysu. Celuje w tym gubernator Teksasu Rick Perry, który stworzył w kryzysowych, chudych latach więcej miejsc pracy niż inne stany razem wzięte, tyle że bardzo słabo płatnych i głównie kosztem redukcji miejsc pracy w innych, przede wszystkim sąsiednich stanach. Celuje w tym też Mitt Romney, który krytykuje dziś, by zdobyć poklask swojej „bazy”, reformę służby zdrowia Obamy, identyczną z jego własną, którą przeprowadził onegdaj jako gubernator dość lewicowego stanu Massachusetts (miał wtedy widać inną „bazę”).
Wraz z konkurentami Perry i Romney stanęli więc nieco ponad tydzień temu przed kamerami telewizyjnymi, by podebatować o przyszłości Ameryki, a więc i w znacznej mierze świata. Z wymiany zdań wyłania się taki oto najogólniejszy wniosek: receptą na rozwiązanie największych problemów są nowe wojny. Gdyby komuś wydawało się, że polityka prowadzona metodą wojny jest prosta jak konstrukcja cepa, myli się. Republikańskie umiłowanie wojen cechuje finezyjna wieloaspektowość. W przypadku Iranu może to być rzeczywiście po prostu wojna, toczona metodami przypominającymi olśniewające sukcesy amerykańskiego oręża pod republikańskim przywództwem w Iraku i Afganistanie. Romney uznał, że Iran należy powstrzymać przed uzyskaniem broni jądrowej (samo w sobie, bardzo słuszne) metodami wojny konwencjonalnej. Trudno uwierzyć, aby ktoś taki jak on nie czytywał analiz geopolitycznych mówiących o tym regionie jako o coraz głośniej tykającej bombie, której to sytuacji raczej nie uspokoi zbrojna interwencja jankeskiego „Wielkiego Szatana”. Perry i Herman Cain ideę wojny z Iranem ochoczo poparli, ale to mniej dziwi w świetle ich potencjału intelektualnego. Nieco bardziej wyrafinowany okazał się Newt Gingrich. Zamiast otwartego natarcia i ryzyka strat własnych zasugerował politykę eksterminacji irańskich naukowców, rozwijających tamtejszy program nuklearny. Gingrich podkreślił, że zamachy byłyby całkowicie utajnione, wobec czego nie byłoby ryzyka oskarżenia USA o skrytobójstwo. Jak rozumiem, na wypadek wyboru swojej osoby na prezydenta USA liczy on na zapomnienie sugestii zastosowania tej metody, którą sformułował publicznie w ogólnoświatowych mediach, w godzinach najlepszej oglądalności.
Wojny i zamachy nie wyczerpują republikańskiego arsenału. Cain, który chyba o kilka razy za często obejrzał film „Machete” Roberta Rodrigueza i począł – niby żartem – przebąkiwać o wielkim płocie pod napięciem elektrycznym na granicy z Meksykiem (jeśli to był żart, to bardziej lotów swojskich u nas żartów z Holokaustu), zażądał zdecydowanego powrotu do tortur metodą podtapiania jeńców podejrzewanych o terroryzm. W ten sposób pragnie on ratować wolność i inne wartości moralne, na których opiera się amerykańska państwowość. Ideę chętnie podchwycili niezawodny Perry oraz Michelle Bachmann, o której jednak zawsze warto pomilczeć. W tym towarzystwie Romney robił wrażenie szkolnego prymusa, który dał się namówić na pójście na mecz i wpadł w towarzystwo kibolskie, więc milczał, nerwowo rozglądając się wokół wielkimi oczyma.
A jednak to on zasugerował inny rodzaj wojny, tym razem z Chinami. Wojny celnej (na razie). Romney i popierający go w tym punkcie niemal wszyscy zgromadzeni, przypomnieli widzom jeden istotny fakt o konserwatystach. Jest to fakt, o którym gospodarczy liberałowie, w tym nawet tacy, piszący na platformie blogerskiej Liberte!, czasami zapominają. Konserwatyści są wolnorynkowcami tylko przy dobrej pogodzie. Gdy ta się jednak psuje to nie tylko utrudnią powrót do żelaznej dyscypliny budżetowej przez swoją własną politykę „socjalną” (obsługiwanie „bazy” nie tyle transferami z budżetu, co ulgami, na które złożyć się musi reszta – spoza „bazy”), ale także zastosują stricte protekcjonistyczną polityką handlową, która w najlepszym przypadku spowoduje wzrost cen wielu produktów dla rodzimego konsumenta.
Pośród tego festiwalu idiotyzmów znalazło się dwóch kandydatów rozsądnych, odgrywających jednak w warunkach współczesnej Partii Republikańskiej rolę „egzotyki” (z drugiej strony: czy w przeszłości zawsze bywało lepiej? W końcu w 1964 r. nominowano na prezydenta człowieka postulującego wyprzedzający atak nuklearny na ZSRR…). Jon Huntsman i Ron Paul proponowali nie prowadzić wojny handlowej z Chinami, która najpewniej tylko pogłębiłaby kryzys, nie atakować militarnie Iranu przy pustej kasie państwa i – pomimo buczenia „chrześcijańskiej” „bazy” na sali – sugerowali nawet, że stosowanie tortur nie licuje z wartościami, na których zbudowano Amerykę. Ale „egzotyka” może tylko ozorem kłapać. Prawdziwy wybór w republikańskich prawyborach 2012 jest jasny: głupi czy głupszy?