Wiedza o historii jest niezwykle cenna, prawdziwe jest bowiem powiedzenie, iż zawsze wywieść można z niej niejedną cenną lekcję. Refleksja historyczna powinna także być jednym z czynników uwzględnianych w planowaniu działań politycznych, niewątpliwie. Źle jest wtedy, gdy liderzy polityczni pozwalają na przerost jej roli w splocie czynników w tym planowaniu i działaniu uwzględnianych. Generuje to oczywiście anachronizm. Ten zaś w niektórych okolicznościach bywa zwodniczy, a nawet groźny.
Prawica w wszystkich niemal krajach Europy ma tendencję, aby tkwić nieco w przeszłości. Na pewno nieco bardziej niż inne siły polityczne. Problem polskiej prawicy, którego egzemplifikacją jest styl myślenia Jarosława Kaczyńskiego, polega na tym, że na podstawie wiedzy historycznej konstruuje ryzykowne historiozoficzne teorie, przykładana następnie jako miara do teraźniejszości i przyszłości. Dla obywateli naszego kraju ta dziwaczna metoda rozumowania staje się groźna wtedy, gdy przywódca partii, która być może stworzy kolejny polski rząd, na swoich lękach, uprzedzeniach i odruchowym uwielbieniu dla czasów przeszłych chce opierać politykę bezpieczeństwa narodowego.
Jeszcze przed przystąpieniem do NATO w debacie publicznej pojawił się i był dyskutowany wątek „głębokości” naszego członkostwa w Sojuszu. Wielu dyskutantów wskazywało, że przystąpienie do NATO i objęcie Polski gwarancjami Paktu jest kluczowe, ale wartością dodaną byłoby umieszczenie na naszym terytorium stałych baz wojskowych NATO. W tym sensie nasz sukces z 1999 r. był – może nie połowiczny – ale niepełny, gdyż koncesją na rzecz Kremla było przyrzeczenie NATO o nieprzesuwaniu swoich baz na wschód od Niemiec. Wydarzenia na Krymie stanowią jednak podeptanie przez ów Kreml wszelkich zasad i umów, jakie w systemie OBWE Rosja obiecała przestrzegać. Zmieniło to sytuację i dla Polski otworzyła się perspektywa zamiany sukcesu z 1999 r. na sukces pełen. W tym kontekście Jarosław Kaczyński robi teraz, nieintencjonalnie, ale przez swój brak właściwego ułożenia priorytetów, krecią robotę.
Taką naturę ma bowiem jego wypowiedź dotycząca ewentualnej obecności oddziałów NATO w Polsce. Kaczyński w gruncie rzeczy owej obecności nie chce. Chce obecności US Army, co nie jest do końca tym samym. Jednak elementem świadczącym o horrendalnym wręcz anachronizmie myślenia Kaczyńskiego jest wypowiedź uściślająca i umieszczająca we właściwym kontekście jego kręcenie nosem: otóż na polskiej ziemi mieliby nie mieć prawa stacjonować żołnierze niemieccy, jako że przynajmniej 7 pokoleń musi minąć od 1945 r., aby coś takiego było dla Kaczyńskiego do przyjęcia.
Jak przytomnie zauważył na Twitterze, prawicowy i o ile wiem sympatyzujący z PiS bloger Paweł Rybicki, Kaczyński popada w nonsens. Przywołuje historyczne resentymenty sprzed 70 lat i ówczesnymi wydarzeniami uzasadnia swoje poglądy, podczas gdy przecież obecna sytuacja wymaga odrzucenia emocji związanych z tamtymi czasami. Jak zauważa Rybicki, wielu Polaków ma w związku z wydarzeniami lat 1939-45 także wiele do zarzucenia Ukraińcom, a jednak wobec bieżących zdarzeń odkładamy to na bok i jesteśmy z Ukrainą solidarni. Skoro taki jest fundament, popieranej także przez PiS, głównej osi aktualnej polskiej polityki, to tak samo nie na miejscu jest teraz przywoływanie resentymentów antyniemieckich. Od siebie dodam, że jest to tym bardziej niekonsekwentne, że wśród sił politycznych, które wsparliśmy na Majdanie są takie, które pozytywnie oceniają UPA i Stepana Banderę, podczas gdy w niemieckim rządzie czy też dowództwie Bundeswehry nie uświadczymy sympatyków, dajmy na to, NPD.
Kaczyński zamiast pozostać w rytmie mobilizacji euroatlantyckiej według motta „Wszystkie ręce na pokład” i współdziałać z rządem na rzecz osiągnięcia celu założenia w Polsce stałej bazy wojsk NATO, wbija klin pomiędzy nas i jednego z ważniejszych, ale równocześnie wahających się i obawiających ostrzejszych działań wobec Kremla sojuszników. Antagonizuje Niemców i popycha być może niejednego w tamtejszych decydentów ku opcji „deeskalacji”, zmniejsza szanse na powstanie bazy NATO w Polsce, roszcząc sobie faktycznie prawo do decydowania w imieniu Waszyngtonu, Berlina, a przede wszystkim dowództwa NATO o rozmieszczeniu ich wojsk. To nie tylko nieskuteczne, aroganckie i odpychające, ale zwyczajnie głupie. A akurat o głupotę Jarosława Kaczyńskiego dotąd nie podejrzewałem.
Tak oto historia spycha na bok inne przesłanki, w tym zdolność zdroworozsądkowej oceny aktualnej sytuacji międzynarodowej. Emocje zastępują myślenie i kalkulację. I dzieje się to w głowie człowieka, który od lat powtarza mantrę o znaczeniu walki o narodowe interesy. Słabo!
Na marginesie tej dyskusji warto wspomnieć o jeszcze innym przykładzie groźnego dla obywateli historycznie uwarunkowanego myślenia lidera PiS. Kaczyński, wobec obecnych zmian w sytuacji za naszą wschodnią granicą, wzywa do powrotu do poboru. Czyni to, choć wojskowi eksperci zgodnie podkreślają, że siła we współczesnych konfrontacjach nie leży w liczbie, a w jakości. Tą zaś gwarantuje armia zawodowa dysponująca najnowocześniejszym sprzętem, wparta oddziałami rezerwy złożonymi jednak także z ochotników. Armia poborowa może dziś Polsce posłużyć tylko w charakterze mięsa armatniego. Biorąc pod uwagę niepokojącą w tym kontekście fascynację polskiej prawicy i Kaczyńskiego polskimi klęskami militarnymi, bohaterstwem beznadziejnej walki okupionej symboliczną ofiarą narodu z jak najbardziej niesymbolicznej śmierci tysięcy Polaków, dostrzegając pragnienie mnożenia tego rodzaju mitów dla budowania martyrologicznej tożsamości, trzeba Kaczyńskiemu powiedzieć mocne „nie”. Żadnego poboru. I żadnego kierowania się polityką historyczną w kształtowaniu strategii naszej polityki bezpieczeństwa. To bowiem byłby ultymatywny dramat.