Wtorek, 15 lutego, to był wyjątkowy dobry dzień dla lektury obszerniejszych artykułów, opinii i felietonów, komentujących stan polskiej polityki partyjnej na 8 miesięcy przed wyborami. Tego dnia dwa główne dzienniki zamieściły dwa artykuły zwolenników PO, którzy odnosili się w nich do postaw osób krytykujących popierany przez nich rząd Donalda Tuska za jego politykę gospodarczo-budżetową. Na łamach „Rzeczpospolitej” dyrektor think-tanku PO, JE Jarosław Makowski, gwałtownie i bezpardonowo zaatakował Leszka Balcerowicza i podobnie doń myślących (http://otillo.pl/news/url/makowski-balcerowicz-ubostwiony/), natomiast w „GW” Waldemar Kuczyński tych samych ludzi wezwał·do powstrzymania się od krytyki rządu i niezawodnego oddania głosu na partię premiera w najbliższych wyborach z tych samych przyczyn, co przy każdej okazji w ostatnich sześciu latach, a więc celem blokowania PiS (http://tinyurl.com/65plssj ).
Można uznać to za zadziwiającą kakafonię, gdyby nie fakt, że w „GW” Kuczyński słowa swoje kieruje naturalnie bezpośrednio do „balcerowiczystów”, podczas gdy adresatem tekstu Makowskiego w „Rz” są głównie sympatycy prawicy, u których poczucie wspólnoty z PO zaskarbić ewentualnie może smaganie Balcerowicza i innych liberałów przez jej „dyspozycyjnego pismaka”.
Tekst Makowskiego byłby świetnym przedmiotem żartów i kpin, gdyby nie funkcja jego autora, jako szefa intelektualnego zaplecza PO. W tym kontekście budzi grozę. Makowski, nie po raz pierwszy zresztą, atakuje Balcerowicza z pozycji chrześcijańsko-socjalistycznych, podobnych do myśli ekonomicznej części CDU i CSU w latach pięćdziesiątych minionego stulecia. Ten teolog ponownie wykazuje się sporą, szkoda że chybioną, odwagą, i publikuje w wielkonakładowej prasie artykuł koncentrujący się głównie na problematyce ekonomicznej, pomimo swojej dostrzegalnej ignorancji na tym polu. Główny argument sformułowany w tekście jest co prawda całkowicie polityczny i stanowi go sugestia, iż Balcerowicz, jeśli chce aby jego pomysły reformatorskie były realizowane, to powinien wygrać wybory i zdobyć na nie legitymizację. Wyłania się z tego iście zdumiewająca wizja formuły debaty publicznej, w której prawo głosu mają tylko ci, którzy startują i wygrywają w wyborach. Zdumiewająca jest ona tym bardziej, że zarówno w nazwie PO, jak i szefowanego przez Makowskiego think-tanku znajdziemy zwodnicze słowo „obywatelski”. Na marginesie warto jednak spytać: jaki mandat na realizację swoich koncepcji polityki ekonomicznej ma, przy podejściu Makowskiego, Jan Krzysztof Bielecki, który nie zdobył od 1993 r. ani jednego głosu w wyborach i właśnie odmówił poddania się wyborczej ocenie w październiku?
Obok politycznego argumentu sugerującego wyłączenie Balcerowicza z debaty, Makowski stawia jednak cały szereg karkołomnych tez ekonomicznych. Na początek, celem oczyszczenia pola, podejmuje próbę dyskredytacji szefa FOR pisząc, jak beznadziejne były jego reformy z lat 1990-91. W stylu rasowych socjalistów obarcza go winą za „zdziczały kapitalizm”, „biedę dziedziczoną z pokolenia na pokolenie” i, co zdecydowanie najbardziej komiczne, „brak zrównoważonego rozwoju”. Gdy to czytam, to zastanawiam się, czy Makowski nie urodził się w okolicach 1995 r., bo ktoś, kto ma choćby blade pojęcie o stanie polskiej gospodarki na przełomie lat 1989 i 1990 wie, że nie można rozwijać czegoś, czego nie ma. Zrównoważony rozwój to komfort, którego wtedy nie było. Autor określa ówczesne działania budowy zrębów rynkowej ekonomiki, które popierali i współasygnowali Donald Tusk i Jan Krzysztof Bielecki, mianem „błędów przeszłości”, z których Balcerowicz niczego się jakoby nie nauczył.
W kontekście współczesności Makowski obwinia Balcerowicza o sianie strachu. Sugeruje, że szef FOR celowo straszy obywateli kolapsem finansów publicznych, aby przeforsować swoje pomysły. Trudno o zarzut bardziej bezczelny. Słynne już „zarządzanie strachem” stosuje bowiem rząd i partia, na której usługach jest autor. Przez lata jej straszakiem był PiS. Gdy zaś począł tracić swą moc w tej roli, trzeba było znaleźć coś nowego. Z tego powodu premier i Jacek Rostowski ze strategii mapy z „zieloną wyspą” przeszli do strategii „poważnego stanu finansów publicznych”. To rząd rozbudza strach przed finansową katastrofą (która, co warto zaznaczyć, jest realną perspektywą) i próbuje wykorzystać go dla uzasadnienia niepopularnych posunięć w rodzaju podwyżki VAT czy skoku na OFE. Przy okazji OFE okazują się dobrze nadawać na kozła ofiarnego w tym sensie, że można ludziom wcisnąć, że to nie polityka zaniechań tej i poprzedniej ekipy rządowej są winne poziomowi naszego zadłużenia, a OFE, jako „rak” i „beczka bez dna” w jednym.
Makowski do grona winowajców dorzuca też Balcerowicza. Wiadomo, on jest etatowym winowajcą wszelkich polskich plag – łatwy kąsek dla PR. Makowski poszerza zresztą krąg winnych o pozostałych „niezależnych” ekspertów. Nie po raz pierwszy stawia on w odniesieniu do nich słowo „niezależność” w cudzysłów. Dlatego, nie po raz pierwszy, odpowiadam, że żałosnym jest zarzucanie braku niezależności oponentom rządu, gdy samemu jest się szefem think-tanku PO.
W końcu fragment czysto ekonomicznej retoryki. Makowski, pod wrażeniem ostatniego kryzysu, pyta ile jeszcze nam trzeba, abyśmy uświadomili sobie, że ostatecznym gwarantem wszelkiego bezpieczeństwa jest państwo? Zgrabnie wiąże więc chybioną politykę bail-outów z dyskusją o ZUS i OFE. Zgrabnie, gdyż częściowo ma rację. Państwo podlega jednak mniejszym zawirowaniom niż rynki kreowane przez miliony podmiotów na świecie. Tak więc jest lepszym gwarantem pewności wypłat naszych emerytur za np. 30 lat. Tyle że, przez wzgląd na ewolucję demograficzną, gwarancja ta obejmuje bardzo niskie świadczenia. Państwo jest bowiem gorszym gwarantem efektywności inwestycyjnej aniżeli rynki w długiej perspektywie (a taką otwiera oszczędzanie na emeryturę przez cały okres pracy). Dlatego potrzebujemy miksu obu elementów, połączenia efektywności rynków (bez 100%-wych gwarancji) z pewnością ZUS (też bynajmniej nie 100%-wą). Dla „bezpieczeństwa i stabilności finansowej”, o której pisze Makowski, ważna jest bowiem także wysokość świadczenia. To chyba jasne.
Gdy pisze się o tej skomplikowanej materii, warto więc powstrzymać się od peanów politycznych. To Makowskiemu się nie udaje. Wiedziony zapałem politykierskim stwierdza, że przeciwnicy redukcji składki do OFE, gdyby udało się im zablokować ten projekt, przyczyniliby się do zwiększenia poziomu zadłużenia kraju, konkretnie do „zubożenia przyszłości własnego narodu”. Tak może pisać tylko człowiek odporny na informacje i wiedzę ekonomiczną. Jak wyraźnie zaznacza raport NBP, brak redukcji składki do OFE oznacza większe obciążenie w krótkiej perspektywie. Jednak przeniesienie środków do ZUS dziś, to oczywiście przeniesienie doń także przyszłych zobowiązań, które będą wtedy wypłacane z kasy budżetu, zamiast z OFE. Zatem projekt rządu oznacza dziś mniejszy dług jawny, ale większy dług ukryty, zaś w długoterminowej przyszłości zwiększenie zobowiązań finansów publicznych. Nie przeczy temu także w zasadzie żaden z ekonomistów, wykazujących zrozumienie na projektu rządu Tuska, w tym Dariusz Filar, Marek Belka czy Witold Orłowski. Po takiej liczbie artykułów na ten temat myśleć by można, że ta wiedza dotarła do wszystkich zainteresowanych. Jednak do Jarosława Makowskiego nie dotarła. Z tego powodu posuwa się on do nazwania działań Balcerowicza i innych mianem „antypolskiego”. To skrajnie nieakceptowalny eksces, który winien zdyskwalifikować autora w poważnej debacie i zmusić do skruchy, zupełnie niezależnie od tego, kto ma rację w sprawie OFE. Nikt bowiem nie zajmuje w niej swojego stanowiska w złej woli, w celu zaszkodzenia „przyszłości narodu”!
Od Makowskiego dowiaduję się więc, że jestem „anty-Polakiem”. W tym samym czasie Waldemar Kuczyński namawia jednak „anty-Polaków”, aby poparli ponownie PO, a co więcej zamilkli i zaprzestali wszelkiej krytyki rządu do czasu po wyborach. Makowski może więc brzydzi się Leszkiem Balcerowiczem i innymi „anty-Polakami”, ale nie ich głosami. Te powinny paść, mimo wszystko, na PO. Jak pisze Kuczyński nie ma lepszej oferty politycznej w Polsce. Głośna krytyka PO może tylko spowodować gorszy efekt z punktu widzenia wyniku wyborczego i przyszłej polityki gospodarczej. Zatem nie tylko mamy głosować na ludzi, którzy okrajają nam emerytury w celu łatania spowodowanych własnym oportunizmem dziur w budżecie, ale także robić to potulnie, tak aby wiedza o marnych skutkach ich rządów nie naraziła umysłów setek tysięcy potencjalnych „krzyżyko-stawiaczy” na przebłysk krytycznej refleksji. To jeszcze gorzej niż w epoce wyboru „mniejszego zła”. Dziś wybieramy nieporównywalne do końca gatunki zła. Czy wolisz fatalną politykę gospodarczą czy fatalną politykę historyczną? Czy wolisz dyspozycyjne wobec władzy służby specjalne czy głodową emeryturę? Czy wolisz naciski na TK czy na UOKiK? Czy wolisz delegalizację dopalaczy czy pornografii, ostentacyjną obecność polityków na nabożeństwach w Toruniu czy w Krakowie?
Waldemar Kuczyński apeluje o coś, o co apelować nie powinien. Najbardziej niebezpieczne jest bowiem zawsze danie carte blanche do działania obecnej władzy. To jej trzeba uważnie patrzeć na ręce. Nigdy nie można rezygnować z debaty i kontroli obywatelskiej. Nie należy także przesadzać, że ewentualne zdobycie władzy przez koalicję PiS-SLD byłoby jakimś armageddonem. Uwarunkowania finansów publicznych i tak postawią następny rząd przed bezdyskusyjną koniecznością, a nie mając bardziej prosocjalnej od siebie opozycji (tylko jednak bardziej prorynkową PO) będzie mu może nawet łatwiej niektóre cięcia przeprowadzać. Co więcej, po 2, 3 lub 4 latach rządów obie partie być może zeszłyby ze sceny i zostały zastąpione przez nowe podmioty, co na pewno nie byłoby niekorzystne.
Tak czy inaczej, ten mało prawdopodobny scenariusz nie powinien negować zasadności prowadzenia merytorycznej debaty publicznej. Debata o OFE to zaś jedna z bardziej merytorycznych, jakie się Polsce od lat trafiły. Dopóki prowadzona jest w zgodzie z zasadami kultury i nikt nie zarzuca drugiej stronie „antypolskości”, powinna się rozwijać. Pole do kompromisu nadal istnieje, zostało zarysowane przez Dariusza Filara i Marka Belkę – tymczasowe ograniczenie składki, reformy konsolidujące finanse publiczne, plus pakiet usprawnień OFE z jesiennego projektu Michała Boniego. Gdy jednak epitet „antypolskości” już się kieruje, to przynajmniej należy nie domagać się wyborczych głosów od „anty-Polaków”. To raczej zrozumiałe.