Grillowanie w majowy dłuuuuugi weekend od kilku lat jest sprawą polityczną. Od czasu, kiedy premier Donald Tusk uczynił z tego symbol odzyskanej normalności i spokoju po dwuleciu rządów PiS. Polak jedzący karkówkę, kurczaka, kiełbaskę albo rybę z grilla między 1 a 3 maja (plus weekend przed, po, a w tym roku nawet i przed, i po tych dniach), to Polak zachowujący się normalnie. Oczywiście zrobienie z grilla sprawy politycznej jest dla grilla (jak i dla każdej innej rzeczy) czymś niebezpiecznym. Tak więc pojęcie „społeczeństwa grillującego” stało w efekcie tego pojęciem politycznym, alegorią bierności i marazmu politycznego, swoistego désinteréssement, poparciem dla polityki „tu i teraz” wbrew reformatorskim koniecznościom. Ale nie to jest dziś przedmiotem mojego stukania po klawiszach. Przedmiotem jest raczej taka oto myśl: o ile tylko między grillowaniem a grillowaniem współczesny Polak znajdzie dość czasu, aby się sprawami publicznymi interesować i działania władzy kontrolować, to opcja przy ruszcie z mięsem nie jest zła, zwłaszcza 1 maja. Alternatywą jest bowiem słuchać wynurzeń liderów lewicy oraz „lewicy”.
Darujmy sobie w tym roku problem lidera SLD. Prawda jest taka, że jedyną rzeczą, którą Leszek Miller mógłby powiedzieć, a która mnie interesuje, są wyjaśnienia w sprawie Szymanygate, najlepiej przed Trybunałem Stanu. Dużo ciekawsze, a i straszniejsze dla ucha liberała, były w tym dniu szczególnym wynurzenia Janusza Palikota.
Hasło z plakatu krzyczało „Zero bezrobocia”. Dałoby się to jakoś przełknąć, bo zawsze można argumentować, że autorowi chodzi o redukcję bezrobocia do poziomu, na którym zniknie bezrobocie strukturalne, a zostanie tylko frykcyjne. To cel pożądany, pytanie o metody.
Przytłaczające, grillujące mózg były jednak słowa lidera Ruchu wypowiedziane z mównicy. Okazało się tam, że „wolny rynek nie tworzy miejsc pracy”, a jest to zadaniem państwa. Państwo powinno w tym celu budować fabryki rolno-przetwórcze i meblarskie. Po co? To pytanie warte postawienia dawnemu szefowi komisji „Przyjazne państwo”. Chyba po to, aby nowo zatrudniona armia urzędników miała czym administrować, a lokalne kacyki mogły swym zausznikom rozdawać więcej posad. W końcu po to, aby lokalni przedsiębiorcy z tych dwóch nieszczęsnych branż, skazanych przez Palikota na nacjonalizację w ramach planu kilkuletniego, stracili szanse na samodzielny rozwój własnego biznesu. Bo nie daj Boże, aby któraś okazała się sprawniejsza na rynku od oczka w głowie lokalnej kilki urzędniczej…
Palikot znalazł narrację. Wspólną płaszczyznę dla swojej politycznej retoryki. Kojarzony dotąd głównie z wrogości wobec kościoła (w Polsce błędnie ochrzczonej „antyklerykalizmem”) stwierdza oto, że „kapitalizm jest religią”. A skoro tak, to do boju! Szczególnie, że chyba jest to religia gorsza nawet od katolicyzmu, bo przecież jest tenże kapitalizm „jedną z najbardziej bezwzględnych, niemiłosiernych, nieuczciwych” religii. Mówi ona tym, co mają gorzej, że są temu sami winni.
Cóż, czasem są, czasem nie są. W każdym razie kapitalizm nic nikomu nie „wmawia”, ani nie posiada cech ludzkich. Jest mechanizmem powstającym wówczas, gdy ludziom pozwala się prowadzić działalność gospodarczą w sposób nieskrępowany, samorzutny i spontaniczny. Jest projekcją naszej natury, obrazem naszych relacji międzyjednostkowych i w ten sposób czymś najbardziej ludzkim, co tylko można sobie wyobrazić. A to, że niektórzy ludzie są bezwzględni, niemiłosierni i nieuczciwi, to fakt, ale też i zupełnie inna sprawa. Od walki z nieuczciwością i, szerzej, występkiem nie jest kapitalizm, tylko zamordyzm. Tak zawsze było i zawsze będzie.
Mam propozycję dla pana Palikota. Niechaj zachowa się jak normalny lewicowiec i zacznie obiecywać ludziom frukta i gruszki na wierzbie. Filozofowanie jest niewskazane. Mało kto je rozumie, a kto rozumie, czuje że mózg mu grillują. A to niepotrzebnie psuje apetyt na tę karkówkę z sosem czosnkowym, albo szaszłyk z papryką i cebulą.