W czasie jednego ze spotkań z wyborcami Rich Santorum natknął się na osobę nieukrywającą swojej homoseksualnej orientacji, która zapytała go o powody, dla których odrzuca on możliwość zawierania przez lesbijki i gejów związków małżeńskich.
Reakcja skrajnego prawicowca z jednej strony spodobała mi się, a z innej się mi nie spodobała. Spodobała ponieważ Santorum nie kręcił i nie robił PR owijając sprawę w typowo polityczną bawełnę lub zbywając sytuację jakimś koślawym żartem. Prostym tekstem, prosto w twarz człowiekowi należącemu do nielubianej przez niego grupy społecznej, wyłożył swoje antygejowskie przekonania. Nie kluczył, szczebrzocąc coś w stylu „to nie tak”, albo „chodzi przede wszystkim o podkreślenie wartości tradycyjnej rodziny”, czy też „proszę nie brać sobie tego do serca”. Tak żałośnie zachował się bowiem Roman Giertych, gdy w czasie jednej z kampanii wyborczych w Polsce, jeszcze jako lider walczącej o głosy homofobicznej LPR, został postawiony w podobnej sytuacji przez mojego znajomego, który jest homoseksualistą. Santorum ma jednak tzw. jaja, więc nie bacząc na niedobre wrażenie, jakie robi polityk mówiący obywatelowi „no, you can’t”, Dał Świadectwo.
Z drugiej zaś strony, oczywiście z przyczyn zasadniczych, postawa Santorum mi się nie spodobała. Trudno mi w sobie wykrzesać choćby śladowe ilości sympatii dla wstecznych homofobów w jego rodzaju. Argumentacja Santorum przeciwko prawnemu uznaniu związków jednopłciowych, które w kilku stanach USA już obowiązuje, jest powszechnie znana i trywialna. Otóż, Santorum nie chce dopuszczać do rejestracji takich związków, ponieważ „nie przynoszą one korzyści społeczeństwu”.
Warto byłoby zapytać, co ma na myśli. Można ojca siódemki dzieci podejrzewać, że o potomstwo i równie standardowo, w stylu liberała, zapytać, czy to znaczy, że heteroseksualne związki bezdzietne są jego zdaniem też nieprzydatne. Można wskazać na taki oto fakt, że instytucja, w której ludzie odnajdują osobiste szczęście, stabilizują swoje życie i ustatkowują się jednak „przynosi korzyści społeczeństwu”, a sugerowanie, że jest inaczej nie jest oparte na twardych faktach i badaniach społecznych, a tylko na majakach fanatyków polityczno-religijnych. Ale można na zaczepkę Santorum odpowiedzieć nieco mniej standardowo.
Weźmy na tapetę mnie. Jestem w heteroseksualnym związku małżeńskim, i to kościelnym. Mam dwójkę dzieci i chcę więcej. Można być może rzec, że nawet z punktu widzenia wyroczni-Santorum mój związek „przynosi korzyści społeczeństwu”. Tyle że, patrząc na ten aspekt mojego związku z perspektywy mojej, mojej żony i moich dzieci, mam gdzieś to, czy społeczeństwo ma z niego korzyści czy nie. Dlaczegóż?! Ponieważ to moje prywatne życie i to o moich bliskich i moje prywatne szczęście i „korzyści” w tym chodzi. Nie jakiegoś tam społeczeństwa (które nota bene, jak zauważyła ideowo bliska konserwatyście Santorum premier Thatcher, wręcz nie istnieje). Co więcej, mam zamiar, wraz żoną, wychować synów na liberałów, którzy wszelkie szowinizmy będą doskonale potrafili rozpoznawać, ośmieszać i obalać merytoryczną argumentacją. Będą też własnymi głosami w wyborach oraz, być może, swoim udziałem w debacie publicznej mieć swój udział w tym, że na polskim podwórku ludzie poglądów i pokroju pana Santorum będą utrzymywani z dala od możliwości podejmowania politycznych decyzji, dyskryminujących ich współobywateli. Tak MI dopomóż Bóg. I co, czy mój związek nadal uważa pan, panie Santorum, za taki „przynoszący korzyści społeczeństwu”?
W całym tym dywagowaniu o „społecznych korzyściach” pewne jest tylko jedno. Prezydentura Ricka Santorum lub jemu podobnych „nie przyniosłaby korzyści społeczeństwu”. Jeśli spojrzy się na wyniki prawyborów, Amerykanie wydają się to świetnie rozumieć.