To była kwestia czasu. Tak brzmi najbardziej dosadna, ale i celna konstatacja po ujawnieniu faktu zatrzymania przez ABW domniemanego, niedoszłego zamachowca, który miał planować atak terrorystyczny na Sejm RP. Niestety czasy, w których opowieści o samochodach-pułapkach, porwaniach samolotów czy listach z wąglikiem znaliśmy tylko z telewizyjnych wiadomości, mijają. Za każdym razem, gdy w Nowym Jorku, Madrycie czy Londynie dochodziło do zamachów islamistów, a w Hamburgu rozbijano grupy takie zamachy przygotowujące, z nutą ulgi mówiliśmy sobie: jak to dobrze, że Polska pozostaje na uboczu, jest homogeniczną społecznością, gdzie trudno islamistycznemu terrorowi byłoby wyrządzić zło. Tymczasem wróg okazał się nie pochodzić z dalekich krajów. Poznaliśmy wroga i jest nim my.
Daleki jestem od tego, aby odpowiedzialność za zbrodnicze plany jednego człowieka przypisywać jego poglądom czy wyznawanej ideologii. Prawda jest taka, że szaleńcy z łatwością mogą każdy światopogląd zinterpretować sobie tak, że pocznie on im się jawić jako imperatyw do zabijania „odszczepieńców”. Dotyczy to nawet umiarkowanych przekonań, acz doświadczenie wskazuje na ekstrema obu krańców ideologicznej palety jako najczęstsze źródła inspiracji do przemocy. Za jej stosowanie jednak zawsze obwiniać należy sprawców bezpośrednich. To np. świr Breivik był winny zbrodni, nie polityk Wilders, którego Breivik wychwalał. Tak samo jest w tym przypadku.
Nie mniej jednak cała sytuacja powinna stać się ważnym memento dla polskich polityków. Gdy półtora roku temu Breivik dokonał swojej zbrodni pisałem, że jest to w odniesieniu do Polski ostrzeżenie zwłaszcza dla takich środowisk jak PiS i „Krytyka Polityczna”. Jeden z komentujących na Salonie24 bardzo opacznie to zrozumiał i odrzekł, że poinformuje o moim wpisie ABW, gdyż odczytał to jako groźbę pod adresem jako ulubionej partii PiS (zapewne po prostu tak chciał to odczytać). Nie wiem czy coś z tego wynikło, ale oczywiście w tamtym tekście nie sugerowałem, że działaczy PiS lub redakcję „KP” czeka los młodych norweskich laburzystów odbywających letni obóz na wyspie Utoya. Chodziło mi nie o groźbę, ale o uwrażliwienie na problem. Problem występowania gotowości do stosowania przemocy wśród ludzi o poglądach ekstremalnych, odpowiednio prawicowo i lewicowo. Po zaniku LPR, na polskiej scenie politycznej PiS stał się partią angażującą poparcie wielu osób o silnie prawicowych, radykalnych poglądach. Ów tekst był więc apelem o to, aby będąc tego faktu świadom, PiS nie rozjuszał takich ludzi dodatkowo, tylko próbował stopniowo rozładowywać ich potencjał gniewu i odgrywał z punktu widzenia polskiego życia politycznego zbawienną rolę partii wyraziście prawicowej, ale współtworzącej główny nurt polityki, w którym przemoc polityczna jest całkowicie wykluczona.
PiS nie jest jednak w stanie, nie licząc regularnie dostrzeganych, szarpanych zrywów, zrezygnować z silnie polaryzującej retoryki. W efekcie poziom emocji i rozedrgania nastrojów w polskiej polityce stale rośnie. W tej atmosferze rodzą się szaleńcy, tacy jak wykładowca z Krakowa i morderca z łódzkiego biura PiS. Jedni będą kierować ostrze swojego gniewu przeciwko definiowanym przez PiS wrogom, „zdrajcom”, „tubylcom”. Inni, odwrotnie, zaatakują PiS, zgodnie z mechanizmem „siania wiatru i zbierania burzy”. PiS od lat dba, aby na prawo od niego była tylko ściana, więc świadomie ubiega się także o elektorat ekstremistów. Tym ta partia różni się od innych obecnych w parlamencie, które operują na przestrzeni od centroprawicy po standardową lewicę. Stąd wynika szczególna odpowiedzialność PiS za redukcję wybuchowego potencjału emocji, z którego to zadania partia się całkowicie nie wywiązuje. Natomiast jeśli chodzi o stopień agresji w wypowiedziach publicznych, to pod tym względem PiS nie ponosi odpowiedzialności samodzielnie. Inne partie sejmowe (być może poza PSL) są także odpowiedzialne za fatalny stan polskiej debaty publicznej oraz stanowczo zbyt głębokie podziały pomiędzy Polakami.
Gdy np. Rafał Ziemkiewicz pisze, że część mieszkańców RP zatraciła polskość i stała się szkodnikami, że najlepiej byłoby się ich pozbyć, to wiemy, że nie ma na myśli tego, aby nielubianych przez siebie ludzi i polityków wyeliminować fizycznie. Problem polega na tym, że w rzeczywistości trwałej i stale nasilającej się atmosfery „zimnej wojny” polsko-polskiej będzie rosła liczba ludzi, który tego rodzaju treści zrozumieją jako wezwanie do „akcji bezpośredniej”. W końcu wydarzy się tragedia, po której, jak jeden mąż, wszyscy używający najcięższych obelg w debacie publicznej umyją ręce, a może i spróbują wskazać na swoich wrogów jako jedynych winnych eskalacji. Nic z tego, panie i panowie. Lista winnych tej wrogości, z różnych obozów politycznych, już powstała i wszyscy się na nią dobrowolnie wpisali. Pytanie tylko brzmi: jak wielka będzie wasza przewina. Mam nadzieję, że los okaże się dla nas wszystkich łaskawy, ale rozsądek każe być pesymistą.