Tomasz Lis, komentator polityczny z długą brodą, użył dzisiaj swojego niemałego autorytetu w debacie publicznej, aby stwierdzić dyskwalifikację prof. Romana Kużniara w roli doradcy prezydenta RP. Poszło zasadniczo o ocenę stosunków polsko-amerykańskich w poprzedniej dekadzie, a konkretnie o udział Polski w wojnie przeciwko Irakowi Saddama Husajna od 2003 roku. Prof. Kuźniar nazwał udział w tej wyprawie błędem, a fakt, że błąd ten Polska popełniła, złożył na karb neofickiej nadgorliwości świeżo upieczonego członka NATO, pragnącego wykazać się wobec swojego „idola” USA przydatnością, w tym przypadku gotowością bojową. Tomasz Lis uznał takie poglądy Kuźniara za dyskwalifikujące, zwłaszcza wobec faktu ich publikacji w dniu przyjazdu do Polski prezydenta USA Baracka Obamy oraz podtrzymał słuszność polskiej decyzji epoki rządów SLD o udziale w tej wojnie irackiej.
Problem w tym, że Kuźniar ma całkowitą rację i jedyne co można mu zarzucić, to dzień publikacji, który z dyplomatycznego punktu widzenia mógłby, po powierzchownej i dość prymitywnej analizie, zostać uznany za niezręczny. Jednak w całej tej wymianie zdań prawdziwie dyskwalifikujące jest coś zupełnie innego. W roku 2011, po wszystkim tym, co w międzyczasie się dowiedzieliśmy o fabrykowaniu przez ludzi Cheney’a czy Rumsfelda faktów w stylu „groźnego arsenału” saddamowej broni masowego rażenia (oficjalna wymówka dla rozpoczęcia wojny, upstrzona śliczną prezentacją PowerPoint wystawionego na „zająca” Colina Powella w ONZ), „bliskiej współpracy” Husajna z Al-Kaidą, „próbach nabycia” przez jego reżim uranu w krajach czarnej Afryki; a także o kontraktach i sumach, jakie określone amerykańskie koncerny (czytaj: sponsorzy kampanii wyborczych republikanów, w tym poprzedniego prezydenta USA) zarobiły na prowadzeniu działań wojennych, skutkach dla ludności cywilnej w postaci obecnej kondycji irackiej „demokracji” (niesienie jej kaganka było drugą wymówką dla wojny), Abu Gharib i ofiarach cywilnych wojny oraz o dramatycznym pogorszeniu wizerunku USA (ale i całego Zachodu) w opiniach publicznych krajów arabskich i, szerzej, islamskich; po tym wszystkim nadal twierdzić, że wojna przeciwko Irakowi była słuszna, a udział Polski w niej zasadnym powodem do dumy, to tyle, co dyskwalifikować siebie samego w roli uznanego komentatora politycznego.
Realizując ciemne interesy na styku polityki i biznesu środowisko neokonserwatystów, dziwacznych dosyć, bo konstruktywistycznych niczym marksiści, wraz ze swoim marionetkowym prezydentem wszczęło zbrojną awanturę, która pochłonęła tysiące ludzkich istnień i przyczyniła się – wraz z medialną „atmosferą” wokół wojny z terrorem – do demoralizacji całego pokolenia amerykańskiej młodzieży. I dziś, kiedy cały świat, poza „ojcami” ówczesnych wydarzeń, ma na powyższy temat jasne stanowisko, Tomasz Lis ujawnia się jako niedobitek tamtej iluzji, reproduktor ówczesnej groźnej propagandy, na szczęście już po niewczasie. Choć nie do końca, ponieważ w latach 2002-3 należał do tych, którzy zdezorientowanych sporem w łonie NATO i UE polskich polityków zagrzewali do stanięcia u boku USA niezależnie od sytuacji, do wyłączenia własnego myślenia o konkretnym problemie i ślepego podążania drogą wyznaczoną przez „najlepszego sojusznika”. Okupiła to Polska pogorszeniem relacji z dwoma najważniejszymi państwami UE, a po uzyskaniu przez świat pełnej wiedzy o tamtej sprawie, znalazła się na ławie hańby, tych, którzy teksańskiemu chłoptasiowi dali zrobić sobie wodę z mózgu w zamian za puste obietnice materialnych korzyści z „krucjaty”. W istocie, nie dziwota, że Lis głosował kiedyś na PiS i w dni takie jak dziś, gdy słychać z jego ust, że tortury usprawiedliwiają się poprzez ich efekty, nie należy ostatecznie wykluczać jego powrotu do tego obozu. Są w jego i Jarosława Kaczyńskiego poglądach bowiem najwyraźniej istotne punkty styczne.
Co do rzekomej niezręczności prof. Kuźniara w kontekście timingu publikacji tych, krytycznych pod adresem stosunków Polski i USA z poprzedniej dekady, słów. W pierwszej chwili można, za Lisem, wyobrazić sobie, że Obama się obrazi. Jeśli jednak użyć swoich procesów myślowych i przypomnieć sobie jego stanowisko w sprawie Iraku (był przeciw wojnie już w 2002-3 roku, gdy duża część Demokratów jeszcze ją popierała, by zmienić zdanie w 2004 r., jak np. John Kerry) oraz chłód, jaki początkowo bił od niego w stronę naszego regionu, jako „najwierniejszych z wiernych” polityki jego beznadziejnego poprzednika, to można rzec, że Obama zapewne zgadza się w wielu punktach z analizą Kuźniara. Na pewno potwierdziłby, że wojna ta była błędem USA, zaś przyłączenie się do niej było błędem każdego kraju, który się do niej przyłączył, w tym Polski. Obamę na pewno cieszy, że w polskiej debacie publicznej w końcu mocniej słychać głosy osób, podzielających jego zdanie co do tego kluczowego problemu amerykańskiej polityki zewnętrznej w poprzednim dziesięcioleciu. Natomiast wynurzenia redaktora naczelnego „Wprost” kojarzą się mu zapewne z najbardziej zatęchłymi gabinetami wczorajszego Heritage Foundation, albo z Fox News, gdzie na co dzień słyszy też, że urodził się w Kenii czy Tajlandii, jest komunistą i hitlerowcem plus islamistą, albo życzy upadku narodowi amerykańskiemu, dlatego serwuje mu publiczne ubezpieczenia zdrowotne. Warto mieć świadomość poglądów naszego dzisiejszego gościa, zanim się orzeknie, kto tu się tak naprawdę dyskwalifikuje.