W miniony piątek zmarł kardynał Carlo Maria Martini, jeden z najodważniejszych w swoich sądach hierarchów współczesnego kościoła katolickiego, wizjoner pośród coraz bardziej niewidomych. Człowiek, który dostrzegał problemy takie, jakimi realnie są i nie zamykał swoich ocen w z góry narzucone nieadekwatnymi quasi-dogmatami ramy i schematy.
Poszukiwał rozsądku i rozwiązań dla realnych problemów współczesnych katolików, był ucieleśnieniem ducha Soboru Watykańskiego II i ukutych tam zasad współżycia ze światem laickim. Nie pociągały go krucjaty legislacyjne, nie odczuwał potrzeby wynajdywania sprytnych sposobów na zmuszanie niewierzących do życia w zgodzie z oczekiwaniami jego Kościoła. Szanował inny punkt widzenia, nie tylko innowiercy w duchu ekumenizmu, ale także ateisty. Przede wszystkim doskonale i trafnie diagnozował przyczyny wyludniania się kościołów na kontynencie europejskim i nie tylko. Wskazywał tutaj przede wszystkim na fanatyczne zapamiętanie w prowadzeniu bojów o określony kształt moralności seksualnej i podporządkowanie temu problemowi wszystkich innych bolączek kondycji współczesnego człowieka. Przyczyn kryzysu nie tyle wiary, co przywiązania do kościoła, trafnie upatrywał w jego przypominającym coraz bardziej XIX wiek przedpotopowym konserwatyzmie. Pozostawił po sobie dobre rady, z których szczególnie polski kościół mógłby skorzystać, aby uniknąć losu katolickich wspólnot w innych krajach Europy, ale oczywiście nie będzie skłonny tak uczynić, nie będzie w stanie przekroczyć pewnego mentalnego Rubikonu.
W ostatnim wywiadzie przed śmiercią, dla „Corriere della Sera”, kard. Martini stwierdził, że kościół przestał się zmieniać wraz ze światem około 200 lat temu. Wcześniej często bywał w awangardzie zmian. Jednak dziś jest instytucją, w której forma króluje nad treścią, a przepis prawa kanonicznego nad misją kochania bliźniego. Dlatego ważniejszym jest odmówić rozwodnikowi komunii niż wciągnąć go do kościoła i realnie wspomóc rodziny dotknięte rozstaniem. Ważniejszym samozadowolenie z kreowania wizerunku wspólnoty idealnie funkcjonujących, wielopokoleniowych rodzin bez problemów, które mogą posłużyć jako żywa ilustracja skuteczności wiary dla moralnego kształtowania, niż celowe wchodzenie w środowiska trudne, borykające się patologiami i grzechem.
Kościół się pogubił. Ta diagnoza leżała u podstaw wołania kardynała o nowy Sobór, który jest dziś potrzebny jak być może nigdy dotąd. Licząca sobie ponad 2000 lat instytucja zafiksowała się na sprawach drugorzędnych, wpadła w obsesję okołoseksualną, a stała się niemal ślepa na problemy nędzy, krzywdy ludzkiej, braku solidarności, wsparcia i braterstwa. Rzesze Dulskich, udające co niedziela świętoszków w swoich białych koszulach, są dziś modelowymi, przykładnymi katolikami, zaś ludzie z misją, odczuwający i przeżywający wiarę głęboko wewnątrz samych siebie, podejmujący trudne kwestie, usiłujący mierzyć się dylematami i wątpliwościami, poszukujący inspiracji i odpowiedzi, znikają stopniowo poza horyzont. Takim człowiekiem był kard. Martini, który pragnął wielkości dla swojego kościoła. Po jego odejściu szala zwycięstwa dalej i silniej przechyla się na korzyść „małych”, specjalistów od kontaktów z prawicowymi politykami, od rozgrzeszania nienawiści, ekspertów od kreatywnej statystyki pozwalającej widzieć wszystko w różowych barwach, obrońców „dobrego imienia” kościoła przed podejrzeniami o nieprawość wobec najmniejszych i bezbronnych, w końcu zwolenników tolerancji dla antysemityzmu i innych form zła. Tylko katastrofa może chyba odwrócić ten proces degeneracji.