Nie wiadomo, jak skończy się obecny konflikt ukraińsko-rosyjski. Mało prawdopodobne są scenariusze skrajne, czyli z jednej strony III wojna światowa, a z drugiej wycofanie się Rosji i uratowanie integralności terytorialnej Ukrainy. Bardziej prawdopodobne są rozwiązania pośrednie. Może mieszkańcy Krymu zdecydują w referendum o secesji z Ukrainy, ale ich region nie tyle zostanie włączony w granice Federacji Rosyjskiej, co stanie się swoistym terytorium zależnym Moskwy, pretendującym być może do statusu państwa, tyle że niemal przez nikogo nieuznawanego, podobnego do Naddniestrza czy dwóch oderwanych od Gruzji krain. Prawdopodobne jest też to, że Rosja skutecznie odbuduje swoje wpływy we wschodnio-południowej Ukrainie i będzie starała się wykorzystać naturalny spadek entuzjazmu wokół nowych władz w Kijowie oraz niechybne podziały, które proeuropejskie siły czekają, aby z nowym liderem i jakąś nową partią prorosyjską ponownie zagrać o wessanie całej Ukrainy do swojej strefy wpływów, czyli odbudowywanego pod nazwą Unii Euroazjatyckiej ZSRR. Podział Ukrainy na 2-3 państwa pozostaje możliwy, ale chwilowo mniej prawdopodobny, przynajmniej dopóki nie jest preferowany przez mającą nadal nadzieję na całość ukraińskiego potencjału Moskwę.
Niestety, niezwykle prawdopodobne jest, że obecny kryzys potwierdzi formułowane już od blisko 10 lat (z roku na rok coraz głośniej) diagnozy słabości i bardzo ograniczonej zdolności NATO do skutecznego działania geopolitycznego. Doświadczenie pozbawionej jakiejkolwiek legitymizacji wojny w Iraku, kryzys ekonomiczny, kolosalne zadłużenie państw, zła konstrukcja strefy euro, narastający egoizm narodowy i niechęć wobec jakiejkolwiek perspektywy poszerzania UE i NATO na wschód (a konkretnie kosztów takiego poszerzania) okazują się czynnikami ubezwłasnowolniającymi kraje Zachodu. Wartości w czasach pustek w skarbcach mają znaczenie li tylko dekoracyjne, świetnie wyglądają w deklaracjach, manifestach i oczywiście komunikatach o zaniepokojeniu czy może nawet oburzeniu działaniami Rosji, ale jednak poza to ich impuls nie wychodzi. Oczywiście, przyznać należy, że realne możliwości są także mocno ograniczone. Można, co prawda, jeszcze argumentować, że zaatakowane przez Putina państwa – Gruzja i Ukraina – nie są członkami Sojuszu, więc nie posiada on wobec nich konkretnych zobowiązań. Ciekaw jednak jestem, ilu polityków czy liderów opinii byłoby na dzień dzisiejszy w Polsce skłonnych publicznie poświadczyć o swoim całkowitym przekonaniu, iż ewentualny atak na ten kraj, albo którąś z republik bałtyckich, skłoniłby NATO do realnych działań militarnych. Nie jestem ani politykiem, ani żadnym liderem opinii, ale ja takiego przekonania już nie posiadam i bym go zatem publicznie nie wyraził. A gdybym politykiem/liderem opinii był, to tym bardziej bym tego nie zrobił. Obawiam się, że ilość posiadanych przez nas samolotów i innego relewantnego sprzętu, a także poziom wyszkolenia polskiej armii, jest dziś ważniejszy niż kiedykolwiek od, powiedzmy, października 1939 roku…
Nie dramatyzujmy jednak. Polska jest nadal relatywnie bezpieczna. Jest ona bezpieczna głównie brakiem znaczącej liczebnie i skupionej geograficznie mniejszości rosyjskiej w jej granicach. Nietrudno zauważyć, że choć Kreml aspiruje do objęcia swoimi wpływami politycznymi całego terenu byłego ZSRR (ekonomicznymi oczywiście szerzej, ale to nieco inny temat), to jednak na tzw. akcje bezpośrednie z użyciem brutalnej siły decyduje się tam, gdzie posiada – słuszne niestety – przekonanie o poparciu dla siebie ze strony większości lokalnej ludności. Jest to i kazus Abchazji/Osetii Płd., i Naddniestrza, i teraz Krymu, a być może także innych obszarów na południowo-wschodniej Ukrainie. W czasach ZSRR ludność rosyjska (i wynarodowiony człowiek sowiecki) rozpierzchła się, wymieszała z narodami poszczególnych republik. Dziś staje się wyśmienitym narzędziem, jako klasyczna piąta kolumna. To ostrzeżenie dla państw bałtyckich. Muszą one starać się włączyć swoje mniejszości rosyjskie w główny nurt życia państwowego, wypracować w opinii publicznej tych grup przekonanie, że także im bardziej opłaca się być obywatelami Unii Europejskiej i żyć w krajach o ustroju liberalno-demokratycznym, aniżeli znaleźć się pod autorytarnymi rządami Kremla, nawet jeśli te ostatnie sprawowane są przez ich narodowych ziomków.
NATO i UE stoją przed testem swojej racji bytu. Ni mniej, ni więcej. Porażka w geopolitycznej rozgrywce na Ukrainie postawi przed przyszłością Unii znak zapytania o wiele większy niż kryzys zadłużenia i strefy euro. NATO w Europie środkowej przestanie być postrzegane jako gwarant bezpieczeństwa. Problem w tym, że – takie odnoszę wrażenie – politycy w krajach z Ukrainą i Rosją niesąsiadujących uznaliby powyższe dwa zdania za nonsens, a po obecnym kryzysie planują zwyczajny, dalszy business as usual. Jeśli tak jest, to treść naszej wspólnoty powoli się wyczerpuje.