„Może to lepiej, że Jacek Kaczmarski już tego nie usłyszał”. Tak w TVN24 skomentowano migawkę z protestu „Solidarności” przed kancelarią premiera przeciwko podniesieniu wieku emerytalnego, na której widzimy jak protestujący działacze związku śpiewają słynną pieśń pierwszej „Solidarności” „Mury” Jacka Kaczmarskiego w obecności i z udziałem Leszka Millera. Szef SLD w latach, gdy „Mury” śpiewano na serio, a nie profanowano jak dziś, był aparatczykiem PZPR, był po stronie tych, którzy mury wznieśli i osadzili w nich kraty.
Kto by pomyślał, że kiedyś kolejne pokolenie członków związku tak okropnie zbruka narodową legendę? Chronimy sacrum przed ściągnięciem go do poziomu profanum jeśli chodzi o symbole i uczucia religijne, ale to nie jest jedyna forma sacrum, które istnieje w naszym życiu społecznym. Dla tych, którzy osobiście walczyli o lepszą Polskę, albo wśród swoich rodziców i dziadków mają takie osoby, pieśń „Mury” także jest elementem pewnego świeckiego sacrum. Samo wykorzystanie jej do walki z podniesieniem wieku emerytalnego przypomina użycie motywu cierniowej korony Chrystusa do walki o wyższą jakość czapek w supermarketach. Ale zaproszenie byłego sekretarza PZPR, dzisiaj sojusznika w walce z rządem, do wspólnego odśpiewania „Murów” to hańba, wyprzedaż własnej duszy i zejście do poziomu rynsztoka.
Nie chcę tymi słowy pana Millera obrazić, ale ma on swoją biografię, której się nie wyrzeka i jej nie próbuje zataić. Po roku 1989, a konkretniej po roku 2001 wniósł on swój wkład w budowę Polski wolnej i niepodległej, zwłaszcza jeśli chodzi o nasze wejście do Unii Europejskiej. Nie jest postacią, która zasługuje na całkowite potępienie. Co więcej, jeśli właściwie odczytałem jego mimikę, sam w momencie zaintonowania w jego obecności „Murów” przez związkowców był zaskoczony, a po chwili zniesmaczony ich żałosną postawą wobec historii własnej organizacji i narodu. Przyszedł tam pokazać się przed kamerami, zdobyć kilka głosów, pokazać, że chce i potrafi współpracować. Gdy odchodził miał zapewne poczucie kuriozalnej nierzeczywistości, ale przede wszystkim stracił szacunek do ludzi, których właśnie spotkał. Nie przyzna tego oczywiście publicznie, ale jakżeż mogło być inaczej?
Mury chwalebnie runęły. Leszek Miller kontynuował swoją działalność publiczną i zapisał kilka pozytywnych kart w swojej biografii. Natomiast „Solidarność” uległa całkowitej degeneracji. Jest dziś trupem pozbawionym fundamentalnej wiarygodności, skompromitowanym, z wątpliwym mandatem do reprezentowania jakichkolwiek wartości w sferze publicznej.