Na pierwszy rzut oka inicjatywa Grovera Norquista wydaje się bardzo pozytywna. Polityczna inicjatywa, Americans for Tax Reform, lobbująca usilnie pośród amerykańskich parlamentarzystów przeciwko podnoszeniu podatków zbiera przed wyborami do Senatu i Izby Reprezentantów podpisy startujących polityków pod publicznym przyrzeczeniem głosowania przeciwko wszelkim ustawom zakładającym zwiększenie danin od obywateli na rzecz państwa. Kto podpisze, może liczyć na biały, kto nie, na czarny PR. W systemie prawyborów wewnątrzpartyjnych, politykom republikańskim trudno Norquistowi odmówić. Podpisują zatem, nawet jeśli nie są przekonani o słuszności totalnego sprzeciwu wobec podnoszenia wszelkich podatków (w końcu czasami podnosi sie jeden podatek, aby obniżyć inny), a inicjatywę traktują w kategoriach używania cepa do budowy układów scalonych nowoczesnego komputera.
A jednak prostota politycznego przekazu Norquista urzeka do tego stopnia, że – gdybym był amerykańskim politykiem – samemu korciłoby mnie, aby się pod manifestem Americans for Tax Reform podpisać. Każdemu zdarzają się chwile uniesienia emocjonalnego, gdy brakuje rozsądku. Norquist działa w ten sposób przez cały czas. Jednak odpowiedzialny polityk musi działać inaczej. Zamiast dawać się zastraszać, liderzy republikanów powinni solidarnie pokazać deficyty intelektualne programu Norquista. W ostatnich tygodniach były one widoczne jak na dłoni.
Poprzedni prezydent USA, republikanin, miał bardzo słuszny pogląd na podatki. Ten rzeczywiście jest dość prosty: podatki powinny być jak najniższe. Śmiało zabrał się za realizację swojej wizji polityki podatkowej. Tutaj już pojawił się problem, ponieważ przeforsowane przezeń czasowe ulgi w podatkach skierowane zostały do najbogatszych Amerykanów, a więc ani tych, co potrzebują więcej netto z brutto, ani nawet tych, co tworzą najwięcej miejsc pracy. Przynajmniej nie oni je tworzą w prowincjonalnej Ameryce małych i średnich miasteczek, gdzie ubóstwo największe. Ale co innego było kluczowym problemem. Słusznemu poglądowi na politykę podatkową nie towarzyszył równie słuszny pogląd na politykę wydatków budżetowych, który brzmi: one również powinny być niskie. Gdy prowadzi się kraj w kierunku niższe dochody / wyższe wydatki, prowadzi się go na zatracenie. Gdy po końcu takiej nieroztropnej bonanzy zdarzy się jeszcze kryzys rynków finansowych, w którym dochody dodatkowo maleją, a wydatki puchną, to następca ma doprawdy przechlapane.
Tak przechlapane, że krajowi może grozić bankructwo. Cóż czynić? Norquist i republikanie odpowiadają bardzo słusznie: ciąć wydatki. Szkoda tylko, że Norquist i republikanie nie wpadli na ten genialny pomysł wtedy, gdy ich prezydent rujnował finanse publiczne USA. Cięcia można i należy przeprowadzać, ale na ich efekty czeka się zwykle do kilku lat, co doskonale rozumie brytyjska, konserwatywno-liberalna koalicja rządowa, której program cięć jest najsensowniejszym posunięciem tego rodzaju obecnie na świecie. W krótkiej perspektywie, która jest decydująca, gdy kraj jest już u progu upadku, szukać należy możliwości szybkiego reagowania. Wówczas opcją sensowną – w drodze wyjątku – są jednak podwyżki podatków. Które można przecież, gdy sytuacja się nieco poprawi, rychło obniżyć. Szczególnie w USA.
I dlatego właśnie sztywność i dogmatyczność myślenia Norquista i wziętych przezeń na zakładników republikanów jest najzwyklej niemądra. Szczególnie, że w przypadku USA nie chodzi nawet o żadne realne podnoszenie podatków, ale o rezygnację z ulg, których przedłużenie republikanie – w akcie skrajnej głupoty ekonomicznej – wymusili na prezydencie i demokratach dopiero co, przed nieco ponad pół rokiem. Chodzi też o zamknięcie najbardziej rażących inteligencję myślącego człowieka lukach w prawie podatkowym. Chodzi o to, żeby Warren Buffet nie płacił danin na poziomie 17% rocznie, gdy jego pracownicy płacą 36%, zaś General Electric nie miał możliwości zapłacić w 2010 roku dokładnie $0 podatku.
Gdyby republikanie nie ulegali, charakterystycznej niekiedy dla prawicowców histerii, Ameryka miałaby o połowę mniej problemów.