Z dużym zainteresowaniem i sympatią przeczytałem niedawno angielskojęzyczny tekst mojej redakcyjnej koleżanki Dominiki Blachnickiej na temat trudnego położenia Palestyńczyków tak w Izraelu, jak i w Europie (http://liberteworld.com/2012/01/12/why-palestinian-stories-matter-to-me-anyway/). Autorka pokazuje tam, że ma wiele serca dla tej grupy narodowej i ubolewa nad praktyką życia codziennego w Izraelu, zwłaszcza blisko granicy z terytoriami Autonomii, gdzie stosowane są bardzo ostre środki separacji członków obu społeczności, palestyńskiej i żydowskiej. Każdy Europejczyk, który pamięta dramat gett czy później muru berlińskiego doskonale rozumie przyczyny oburzenia Dominiki. To nie są piękne obrazki i to nie jest to życie godne człowieka. Z moralnego punktu widzenia trzeba całkowicie zgodzić się z autorką.
Brutalna rzeczywistość nakazuje jednak, niestety, pewną relatywizację tego obrazu. Oskarżenia pod adresem Izraela, tak chętnie formułowane przez środowiska zwłaszcza lewicowe w Europie, wynikają z dość jednowymiarowego spojrzenia na to, co dzieje się na Bliskim Wschodzie. Izrael dysponuje większą siłą od Palestyńczyków i brutalnie ją stosuje, a więc „bije słabszego”. Typowo lewicowy odruch: bronić słabszego. Ok, rozumiem to. Ale w tym przypadku, moim zdaniem, nic bardziej błędnego.
Izrael nie stosuje tego rodzaju środków zapobiegawczych dla przyjemności, ani dlatego, że uważa Arabów za ludzi gorszej kategorii, których tak traktować wolno i należy. Palestyńczycy nie są zaś niewiniątkami, biednymi ofiarami uciśnienia. Zawsze należy pamiętać, że to strona arabska jest w tym konflikcie stroną atakującą, zaś Izrael broni swego prawa do istnienia i prawa Izraelczyków do życia w tym miejscu globu. Oczywiście, cofając się wgłąb historii można negować to prawo, ale z punktu widzenia współczesnej debaty uważam tego rodzaju argumenty, podobnie jak wypominanie sobie win sprzed pół wieku, za nie tylko mało konstruktywne, ale i trzeciorzędne. Izrael broni się obecnie brutalnie (to bezsprzeczny fakt), ponieważ w świecie zamachowców-samobójców, ostrzału rakietowego na szkolne autobusy i nasilającej się z pokolenia na pokolenie edukacji do nienawiści, radykalizacji wielu Palestyńczyków i zrodzonego tak totalnego terroru inne, łagodniejsze środki, testowane przecież w przeszłości, okazały się nie zapewniać bezpieczeństwa. I nie chodzi tu o pełne bezpieczeństwo, gdyż takiego nigdy nie ma, ale choćby o bezpieczeństwo elementarne. Gdy więc z jednej strony mamy kraj demokratyczny, którego większość społeczeństwa wyznaje wartości liberalno-demokratyczne, swoje bezpieczeństwo stara się zaś uzyskać stosując środki z kategorii separacja etniczna (mury, checkpointy, „wolne od Palestyńczyków autostrady”), a z drugiej społeczność, której przekraczająca decydującą masę krytyczną część dla realizacji celów (np. likwidacja Izraela) dopuszcza terror, mordy i ugruntowaną na bazie rasizmu eksterminację drugiej strony, to nie możemy mieć wątpliwości, komu „kibicować”. I fakt, że ta pierwsza ze stron ma więcej środków przymusu i nagiej siły militarnej nie powinien być powodem do jej potępiania, ale powodem do odetchnięcia z pewną ulgą, że to nie Hamas czy Hezbollah posiadają ten potencjał i te możliwości. To chyba jasne, choć w żaden sposób nie zmienia tego, że bardzo wielu przyzwoitych Palestyńczyków, którzy wolni są od rasizmu, nienawiści i skłonności terrorystycznych, przy okazji także cierpi, rykoszetem obrywając od Izraela.
Nie ma więc symetrii, nie ma bowiem woli, ani planu Tel Awiwu, aby eksterminować kogokolwiek, także nie Palestyńczyków.
Pomimo zupełnie innego spojrzenia na ten problem, tekst Dominiki Blachnickiej budzi moją sympatię. Nawet jeśli jest w nim jeden element, który rodzi mój fundamentalny opór. Jest to ostatnia część tekstu, gdzie problem naszych relacji wobec Palestyńczyków zostaje przeniesiony, jak to rozumiem, z izraelskiego na europejski grunt. Autorka porównuje tutaj sytuację Palestyńczyków (myślę, że wolno będzie rzec szerzej – Arabów) dziś z sytuacją europejskich Żydów przez wiele dziesięcioleci aż do 1945 roku. Wstyd i poczucie winy wywołuje u autorki fakt, że nie udało się nam w Europie uratować Żydów przed naszymi własnymi demonami, dlatego tym ważniejsze jest, aby tym razem uratować Palestyńczyków.
W mojej ocenie tego rodzaju zestawienie jest nadużyciem. We współczesnej Europie Arabom nie zagraża nic, co można by porównać z zagrożeniem dla Żydów w pierwszej połowie XX wieku. Europejczycy nie dokonają drugiego holokaustu, tym razem na ludności arabskiej! Nie trzeba więc jej „ratować”. Zasadna jest natomiast debata nad problemem tolerancji. Europa powinna, pomimo kryzysów i poczucia utraty swojej pozycji i siły, w dalszym ciągu trwać przy wartościach tolerancji i szacunku dla różnych wartości, kultur, tradycji i zwyczajów, powinna chronić prawo mniejszości etnicznych do ich pielęgnowania. Problem jednak istnieje, ponieważ piękna, lewicowa idea społeczeństwa multikulturalnego nie zdała egzaminu we wszystkich przypadkach. Negują to ci lewicowcy, którzy są orędownikami idei tolerancji totalnej. Przez to rozumiem przyzwolenie na taką oto sytuację, aby objęte ochroną tolerancji mniejszości były zwolnione z analogicznego obowiązku wobec rdzennych mieszkańców Europy i innych mniejszości, a więc aby im samym wolno było wykazywać się nietolerancją. Tego rodzaju projekt rzeczywiście mógłby się ziścić w Europie bez większych problemów. Jednak nie jest on do przyjęcia z liberalnych pozycji. Jeśli podmiotem wolności jest jednostka, nie grupa/kolektyw, to prawo do swobodnego kształtowania swego losu i drogi życia jest nadrzędną wartością ponad prawem grupy mniejszościowej do pielęgnowania swych obyczajów i tradycji. Gdy więc zachodzi konflikt, sprawa musi być jasna. Tolerancją, którą od mniejszości islamskiej w Europie należy wymagać, jest zgoda na taki stan rzeczy, że nie wolno jest religijno-kulturowych tradycji narzucać ludziom, którzy wyszli co prawda z ich społeczności, ale zdecydowali się je opuścić i żyć inaczej niż każą wiara i tradycyjne normy. Tego – jak dotąd – brakuje. Nasi islamscy współobywatele bardzo często nie są w stanie zaakceptować takiego modelu relacji społecznych w Europie.
Aby sprawę postawić jednak jasno – jest tak. Jeśli chce się mieszkać nie w Algierze, a np. w Marsylii, to trzeba się nastawić, że nie uda się zachować w 100% swoich tradycji. Pewne elementy trzeba porzucić, a zabójstwa honorowe, małżeństwa aranżowane, przymus noszenia burek, zamykanie członków rodziny w domach, stosowanie szarijatu i systemu sądownictwa ulemów czy odmowa uczestnictwa dzieci w zajęciach i ogólne wychowywanie ich w antynaukowej ciemnocie są tylko niektórymi z nich. Podstawowa zasadą w takiej Marsylii musi być dobrowolność i zakaz przymusu. Tak więc w miejsce nieakceptowalnych w nowym miejscu zamieszkania zwyczajów wchodzi internalizacja podstawowych zasad i wartości regulujących życie społeczne w liberalno-demokratycznej Europie, którą można nazwać integracją. Bez integracji nie może być tolerancji.
Zniknąć muszą też złudzenia, że na drodze demograficznej dokonają się gruntowne przemiany w położeniu mniejszości, gdyż stanie się większością. Być może będą kiedyś w Europie takie miejsca, gdzie muzułmanie będą większością. Nie będzie to żadnym problemem pod takim warunkiem jednak, że nie będą to radykałowie, a zintegrowani islamscy Europejczycy, przygotowani, zdolni i chętni pielęgnować obok swojej wiary także tradycje liberalnej Europy i godzić je ze sobą.