Na wczorajszych obradach trzech połączonych komisji sejmowych rozpoczął się na dobre spór o wejście Polski do strefy euro. Na razie obserwujemy jego uwerturę w postaci dyskusji o udziale w pakcie fiskalnym. Pakt ten jest reakcją rządów Europy na trawiący obecnie europejskie Południe kryzys zadłużenia, kryzys nieodpowiedzialnego gospodarowania publicznym groszem, kryzys rozdawnictwa środków i przywilejów bez opamiętania, kryzys spirali roszczeń oraz kryzys politycznego klientelizmu, wpisane w model tzw. państwa socjalnego. Główne założenie paktu stanowi, że polityka budżetowa państw UE musi być tak konstruowana, aby dług publiczny (tam, gdzie to jest konieczne) zbić poniżej 60% PKB, a następnie stale go pod tym pułapem utrzymywać (co już dotyczy wszystkich).
Jest to ze wszech miar słuszny cel. Skoro doświadczenie działania państwa socjalnego w praktyce pokazało, że uzależnieni od roszczeniowych elektoratów politycy nie są w stanie oprzeć się faktycznemu kupowaniu głosów za publiczne pieniądze, to jeśli chcemy uniknąć niechybnego bankructwa, musimy nad tymi nieodpowiedzialnymi ludźmi ustalić dodatkowy nadzór. Nie jest to nic nowego. Nad nieodpowiedzialnością parlamentarzystów skłonnych do działań populistycznych czuwają niezależne od wpływu wyborców trybunały, także międzynarodowe. Istnieją ograniczenia pola destrukcyjnego działania w postaci niezależnych banków centralnych i ciał prowadzących politykę monetarną. W przypadku strefy euro mają one oczywiście charakter międzynarodowy. Jak pokazał początek XXI w., polityk w warunkach demokracji może jednak nie tylko psuć prawo i monetę, ale także generować monstrualnych rozmiarów dług, którego następnie państwo nie jest w stanie spłacić, niczym utracjusz wiszący na klamce Providenta. Ze szkodą dla obecnych i przyszłych pokoleń. Skoro polityk się z taką zabawką jak budżet państwa nie potrafi obchodzić, a jeszcze mniej nieświadoma konsekwencji gawiedź mu tylko w nieodpowiedzialnych zachowaniach kibicuje, to znaczy, że tą zabawkę trzeba politykowi niestety odebrać. Dla dobra wszystkich.
Jako liberalny radykał za zasadne uznałbym nawet, aby pakt fiskalny stawiał państwom za dalekosiężny cel całkowite zredukowanie długu publicznego do zera i zakaz deficytów budżetowych. Zmysł realizmu skłania jednak uznać pułap 60% za maksymalny w miarę rozsądny. Jest on zapisany w polskiej konstytucji, a ustawy nawet zaostrzają wymogi, obniżając go do 55%.
Z tego powodu wejście Polski do paktu fiskalnego nie wiąże się dla naszego kraju z żadnymi dodatkowymi konsekwencjami. Istnieje spór o to, czy przed wejściem do strefy euro Polska musi czy nie musi liczyć się z karami przewidzianymi przez pakt w przypadku przekroczenia przez dług bariery 60%. Niezależnie od tego, sankcja przewidziana za dokładnie to samo wykroczenie budżetowe przez nasz porządek konstytucyjny jest i tak o wiele bardziej dotkliwa. Jest to konieczność zrównoważanie kolejnego budżetu rocznego, a więc rezygnacja z deficytu. A więc cięcia wydatków na bardzo dużą skalę, niezadowolenie społeczne, spadek politycznej popularności rządzących, itd.
Z tego powodu opór przed wchodzeniem do paktu jest pozbawiony sensu. Jeśli udział w nim wzmacnia negocjacyjną pozycję niepłacącej w euro Polski w Unii, to nie ma nad czym się zastanawiać. Należy po prostu pominąć argumenty przeciwników. Zarówno te nonsensowne, jak Anny Fotygi, która wszędzie węższy Niemca. Także te ujawniające pragnienie realizacji świętomikołajowej strategii w polityce, które głosi nieoceniona Krystyna Pawłowicz. Jej zdaniem pakt ogranicza swobodę kształtowania budżetu przez nasz kraj. Prawda to, ale rola paktu jest niczym wobec tego, jak ową „swobodę” ograniczają realia finansowe, matematyka i poczucie elementarnej odpowiedzialności za dobrostan naszych dzieci. To one decydują o tym, że szaleństwem jest z roku na rok dalej się zadłużać, nie pakt. Tyle że św. Mikołajów polskiej polityki z PiS i SLD realia, matematyka i poczucie odpowiedzialności nie powstrzyma, tak jak nie powstrzymuje ich socjalistycznych pobratymców w innych krajach Europy. I tylko po to jest nam potrzebny pakt. Aby typ zakupoholiczki z kartą kredytową nie narobił nam szkód, nawet jeśli miałby się (nie daj Bóg) dorwać do stołków.