Przed nami 6. rocznica katastrofy smoleńskiej, pierwsza jednak w rzeczywistości sprawowania pełnej władzy w Polsce przez PiS. Dotychczas kolejne 5 rocznic, uzupełnianych przez comiesięczne spotkania, służyło ówczesnej partii opozycyjnej za istotne paliwo mobilizacji zwolenników, emocjonalnego wiązania ich z partią, która pragnęła sięgnąć po władzę. Dla znacznego segmentu elektoratu, który ostatecznie jesienią ubiegłego roku dał PiS władzę, był to impuls kluczowy i decydujący dla ich politycznych wyborów. Nie może więc dziwić, że ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego nie pozwalało emocjom tym słabnąć. Ich podtrzymywanie miało jasny, strategiczny cel, który uświęcał wszystkie środki – głoszenie absurdalnych hipotez, miotanie oskarżeń, eskalację retoryki, grożenie konsekwencjami za wydumane winy, rozpalanie żądzy zemsty, karmienie teorii spiskowych (tak typowych dla prawicowego myślenia w całym świecie Zachodu), w końcu nawet ryzykowanie popadnięciem w groteskową śmieszność. Działania te przyniosły zamierzony skutek. Nie był to może w 2015 r. game changer, a więc czynnik decydujący o uzyskaniu nadwyżki poparcia decydującej o wyborczym sukcesie, ale jednak nieodzowny filar, utrzymujący twardy rdzeń elektoratu w nieustannej gotowości.
Dziś PiS już o władzę nie walczy, ale ją sprawuje. Oznacza to, że dla nadania wielkiej oprawy uroczystościom 10 kwietnia może użyć będącej w jego dyspozycji machiny państwa. Partia ta nie zna poczucia umiaru i uzyskane możliwości wykorzysta w sposób całkowity. Perspektywa ogłoszenia w tym dniu święta narodowego w toku obecnej, 4-letniej kadencji, nie jest na pewno nieprawdopodobna. Jaki cel przyświeca jednak dalszemu podtrzymywaniu żaru emocji wokół smoleńskiej rocznicy? Na pewno ważnym czynnikiem jest pragnienie Jarosława Kaczyńskiego, aby jego zmarły wtedy brat zyskał w narodowym imaginarium pozycję największego męża stanu epoki końca PRL i początków III RP, aby stał się postacią nie tylko pomnikową (takich nasz naród ma setki), ale jednym z absolutnie największych, stawianych w tym samym szeregu, co Jan III Sobieski, Tadeusz Kościuszko, Józef Piłsudski i Karol Wojtyła. Aby jednak cel ten osiągnąć, konieczne jest przezwyciężenie silnego oporu nadal lwiej części społeczeństwa przed przyjęciem takiej interpretacji. Utrzymywanie głębokiego i szalenie emocjonalnego podziału w polskim narodzie, tej niesławnej „wojny polsko-polskiej”, realizacji tego celu nie służy. Do absolutnego panteonu może wejść tylko postać, co do oceny której panuje (niemalże) powszechny konsensus. Tego nie ma i nie może być dla Lecha Kaczyńskiego, dopóki te podziały nie zostaną w jakiś, dziś trudny nawet do wyobrażenia sposób zażegnane, zmniejszone, załagodzone. Problem żyjącego z braci polega na tym, że jest on z natury człowiekiem dzielącym ludzi, a nie zbliżającym ich do siebie. W jego przypadku to już kwestia wręcz odruchów bezwarunkowych i niemal każdy kolejny wywiad prasowy prezesa PiS przynosi kolejne dowody na tę tezę.
Również sama formuła obchodów 10 kwietnia, w której pierwsze skrzypce grają najbardziej radykalni spośród zwolenników prawicy, nie służy nadrzędnemu celowi panteonizacji Lecha Kaczyńskiego. W tej formule, w której nienawiść jest z lubością demonstrowana, wrogość spotyka się z aplauzem, a ciężkie oskarżenia przyprawiają tłum o doznania orgiastyczne, pamięć Lecha Kaczyńskiego będzie przez resztę Polaków, nieobecną 10 kwietnia na ulicy część społeczeństwa, traktowana jako narzędzie walki z nią, jako mechanizm ustawienia jej na zawsze w roli gorszych, złych, niewiernych, zdrajców, neo-ZOMO, drugiego sortu i elementu animalnego. W ten sposób nikt żadnej przysługi Lechowi Kaczyńskiemu i pamięci o nim nie zrobi.
Zatem czy są inne cele? Oczywiście można z łatwością wskazać jeden z nich. Jak wcześniej chodziło o zdobycie władzy, tak teraz chodzi o jej konsolidację. To oczywisty zamysł, który stoi za eskalowaniem politycznych emocji, ponieważ one utrudniają własnym zwolennikom przeniesienie głosu na partie opozycji. Niezadowolenie z rządu to jedna sprawa, ale przecież nie może oznaczać, że poprze się zdrajców narodowych!
Szkoda, że PiS pomimo szeroko zakrojonego programu socjalnego, który siłą rzeczy może być dla partii źródłem silnego poparcia, nie wierzy we własne siły i w efekty własnej pracy, z planem Morawieckiego na czele. Szkoda, że nie ufa, że reelekcję w 2019 r. może mu zapewnić sukces ekonomiczny kraju, zmniejszenie nierówności materialnych i zjednoczenie dużej części społeczeństwa – niezależnie od jego poglądów ideologicznych, czy tych dotyczących przyczyn katastrofy smoleńskiej – wokół zadania poprawy warunków bytowych, zwłaszcza młodych rodzin. Albo nie wierzy w swój program, albo już wie, że nie uda się go zrealizować z powodu braku środków. Wie też więc, że za rogiem jest niezadowolenie wyborców i związków zawodowych z nieobniżonego wieku emerytalnego lub niepodwyższonej kwoty wolnej od podatku. A skoro tak, to jedynym narzędziem walki o reelekcję pozostanie nienawiść.
Nienawiść, jako ostatnia reduta pisowskiej władzy.