Tytułowa deklaracja jest na pewno ryzykowna, ponieważ forma protestu lekarzy jest uciążliwa dla pacjentów, oczywiście Boga ducha winnych. Życie byłoby prostsze, gdyby lekarze mogli wziąć sztachety, trąbki i opony, po czym podpici robić awanturę na ulicach Warszawy, albo np. zablokować urzędników centrali NFZ w budynku. Nie każdy jednak jest skory i w stanie korzystać z poetyki górniczego lub stoczniowego związkowca. Dlatego lekarski protest uprzykrza życie nie tym, którym powinien. Jest to trafny zarzut pod jego adresem, ale wszystkie pozostałe zarzuty są chybione. To środowisko lekarzy ma rację w sporze z ministerstwem i NFZ o nowy system przepisywania i obrotu refundowanymi lekami.
Zadaniem lekarza w gabinecie lub przychodni jest rzetelnie zbadać pacjenta, trafnie go zdiagnozować i zaproponować skuteczną terapię. Najczęściej częścią tej terapii jest przyjmowanie leku, który jest częściowo finansowany ze środków publicznych. Jak wie każdy, kto miał cokolwiek wspólnego z realizacją np. projektu unijnego lub finansowanego z grantu instytucji publicznej, manią biurokracji sektora publicznego są papierki. Gdzie choćby 10 publicznych złotówek coś współfinansuje, musi powstać co najmniej sztapel dokumentów, jeśli udział środków publicznych przekracza 100 zł, dokumenty mierzymy zwykle w metrach. Jest to domena urzędników, którzy jednak mają także tendencję do tego, aby jak największą część swoich zadań i odpowiedzialności przerzucać na innych obywateli (nie tylko w skarbówce, jak się okazuje). W przypadku obrotu lekami refundowanymi częściowo ze środków NFZ padło na lekarzy, ofiary w tym przypadku naturalne.
Nie wiem, czy jest prostszy sposób na ogarnięcie tego monstrualnego chaosu, ale na pewno znalazłby się sposób mniej szkodliwy. Lekarze to specjaliści wysokiej klasy, materia, którą się zajmują, jest trudna. Szkoda więc ich czasu na dopełnianie obowiązków biurokratycznych, tzw. robotę papierkową, którą równie dobrze może wykonać osoba o niższych kwalifikacjach. To samo dotyczy kar. Lekarz jest specjalistą od leczenia ludzi. Karać go więc można i należy, gdy nie wywiąże się ze swoich obowiązków: badania, diagnozy, terapii. Nie jest zasadne karanie go za niewywiązanie się z zadań czysto urzędniczych czy wręcz sekretariatowych, zwłaszcza gdy, w biurokratycznym stylu, stosuje się tutaj metodę drobiazgowości.
200 zł kary za każdy błąd, które przy wypełnianiu setek formularzy tygodniowo muszą się zdarzać. Nie ten kod, czeski błąd w PESEL, a nawet nieładny format recepty (?). Pytanie o skwapliwość i wymiar kar stosowanych wobec opieszałych urzędników w zestawieniu z tym podejściem do lekarzy nasuwa się sam, a niesprawiedliwość w proporcjach ukazuje jako oczywista.
Najgorsze jest jednak to, że ustawa jest napisana przez teoretyków. Dlatego np. kara może spotkać lekarza, który wypisał lek x na schorzenie y, gdy według opisu producenta lek stosuje się tylko na schorzenie z. I nie gra tu żadnej roli to, że lata praktyki pokazały, że świetnie leczy on także schorzenia t, p, o, g i d. Warto pamiętać też i o tym, gdy zarzuca się lekarzom, że protestując myślą tylko o sobie, a nie o pacjencie, po którego stronie stoi rzekomo NFZ.
Trudno niestety uznać, aby NFZ czy ministerstwo stało po stronie pacjenta, inaczej niż tylko w warstwie retorycznej. Oczywiście nie zarzucam nikomu złej woli, ale ambicjonalne motywacje, aby przeforsować swoją wizję regulacji, niestety stały się dla niektórych celem samym w sobie. W czasie poprzedniego konfliktu minister obiecał i przeprowadził wykreślenie zapisów o karach za błędy w receptach z ustawy, ale ówczesny prezes NFZ zawarł te postanowienia, kropka w kropkę te same, w umowach, które zostały przedłożone lekarzom do podpisania. Czym to było, jeśli nie prowokacją i czystą bezczelnością? Prezes Funduszu podważył tym samym zaufanie obywatela wobec resortu zdrowia, ośmieszył ministra i obnażył bezwartościowość jego obietnic i zapewnień. Pomimo tego przez wiele miesięcy minister nie reagował, pozwalał prezesowi kompromitować jego pozycję. Może w resorcie przejściowo wspierano NFZ i liczono na zakulisowe przeforsowanie porzuconych restrykcji? W każdym razie reakcja przyszła bardzo późno. Obecna prezes NFZ nie ponosi żadnej winy za obecny bałagan, po prostu nie miała czasu i najmniejszej szansy, aby zapobiec protestowi przed 1 lipca. Niestety reagowanie za pięć dwunasta stało się modus operandi ministerstwa zdrowia (pamiętamy przecież „Sylwester list refundacyjnych”). Brak zdecydowania i jasnej linii w kwestiach spornych, słaby leadership, brak przekonania w MZ dla wizji systemu sprzedaży leków, który ustanowiła ustawa, wybujałe ambicje i skłonność do zaogniania konfliktów poprzedniego szefa NFZ: oto realne przyczyny obecnego protestu lekarzy. Ale niejeden dziennikarz, nawet tak wybitny jak Janina Paradowska, woli napisać, że to lekarze marudzą i szkodzą pacjentom. Na pewno tak jest łatwiej…