Zuzanna Kurtyka, kandydatka PiS do Senatu w nadchodzących wyborach, należy do polityków (o ile tego słowa należy w jej przypadku w ogóle użyć), którzy w sferze publicznej pojawili się w dramatycznych okolicznościach katastrofy smoleńskiej. Będąc wdową po jednej z ofiar katastrofy, prezesie IPN Januszu Kurtyce, Zuzanna Kurtyka stała się powszechnie znana, wielokrotnie występowała w mediach, nie tylko jako pogrążona w żałobie członkini wspólnoty ochrzczonej przez media mianem „rodzin smoleńskich”, ale także jako ostry krytyk rządu, często atakujący bezpardonowo premiera i innych polityków rządzącej partii. Bez wątpienia nie byłoby kandydatury pani Kurtyki, gdyby nie katastrofa. Pozostawałaby ona osobą szerzej nieznaną, bez szans na miejsce na listach wyborczych jednej z najsilniejszych polskich partii. Nie wątpię, że wolałaby ten scenariusz.
Jeśli jednak sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły i Zuzanna Kurtyka postanowiła skorzystać ze swojej rozpoznawalności i stanąć w szranki wyborcze, to jako obywatel oczekiwałbym od niej poważnego podejścia do tego zadania. Rozumiejąc doskonale ból po stracie bliskich, nie jestem w stanie zaakceptować takiego oto zjawiska, że kandydatka do urzędu publicznego otwarcie deklaruje, że głównym, o ile nie jedynym powodem jej startu i celem politycznym, a raczej quasi-politycznym w przypadku uzyskania wyboru, będą działania na rzecz dalszego wyjaśniania okoliczności katastrofy smoleńskiej oraz uczczenia jej ofiar.
W wyborach oczekiwałbym, aby kandydaci za cel stawiali sobie zrobienie czegoś dla wyborców. Nie dla siebie. Zajmowanie się tylko następstwami katastrofy w parlamencie lat 2011-15, a więc już całe lata po tym zdarzeniu, to – ten zarzut niestety musi paść – prywata w wydaniu wdowy po jednej z ofiar. Oczywiście jest to prywata szlachetna, której nie zestawiam bynajmniej z wchodzeniem do polityki celem uzyskania jakichś własnych korzyści materialnych. Nie mniej jednak, jest to prywata. Być może w głębi członkowie „rodzin smoleńskich” buntują się przeciwko temu faktowi, ale bezsprzecznym jest, że dla ich współobywateli i wyborców, którzy mieli szczęście nie stracić nikogo na pokładzie feralnego samolotu, sprawa katastrofy jest już zupełnie nieistotna. Inaczej niż w przypadku pani Kurtyki i innych rodzin ofiar, tysiące codziennych tragedii, problemów i dramatów ludzkich, które spotykają każdego dnia szarych, zwykłych obywateli, nie są miesiącami wałkowane przez media. Ci ludzie w zaciszu domów starają się uporać z osobistymi tragediami, często nie mniej strasznymi. Dla nich to one są prawdziwymi „tragediami smoleńskimi”, lecz nikt nie chce o nich słuchać, a gdyby ktoś z nich publicznie zadeklarował, że startuje do parlamentu w celu rewindykacji jakiejś własnej sprawy, spotkałby się właśnie z zarzutem o prywatę, nawet jeśli towarzyszyłoby temu też czysto ludzkie współczucie.
W czasach kryzysu, obaw setek tysięcy ludzi o byt rodziny, spłatę kredytu, przyszłe zatrudnienie, bezpieczeństwo dzieci czy przebieg leczenia za pieniądze z NFZ, brutalna prawda jest taka, że wyborców ma prawo guzik obchodzić dramat Zuzanny Kurtyki sprzed już półtorej roku. Jeśli chce się być reprezentantem tych ludzi, trzeba w swoim programie wyborczym pochylić się nad ich problemami, a nie żądać pochylania się wszystkich wokół nad własnym. Nie taka jest rola posła czy senatora. On swoje osobiste problemy na 4 lata powinien odłożyć na bok. Zuzanna Kurtyke ewidentnie nie potrafi i nie ma zamiaru tego czynić. Dlatego jej kandydatura powinna zostać odrzucona przez wyborców w okręgu krakowskim.