Za nami kluczowy moment prawyborów, czyli tzw. „superwtorek”, kiedy równolegle do urn udają się wyborcy w 10 stanach USA. Najczęściej jest tak, że najpóźniej w tym dniu zapada faktycznie decyzja o tym, kto dostanie nominację swojej partii na prezydenta kraju. A jeśli nie, to jest silne wskazanie, a zwolennicy pozostałych kandydatów powoli godzą się z porażką. Republikanie prowadzący w tym roku jedyny bój prawyborczy są jednak w gorszym położeniu. Dotychczasowe wyniki pokazały, że żaden z uczestniczących w wyścigu kandydatów nie jest w stanie zjednoczyć za sobą różnych sektorów „koalicji” stanowiącej republikański elektorat. Oznacza to, że ostateczny nominat nie będzie w stanie zmobilizować całości partyjnej bazy we właściwych, listopadowych wyborach, zwłaszcza w sytuacji, gdy zwykle na tym etapie walka koncentruje się na niezależnych wyborcach centrum o umiarkowanych poglądach (a tych w 2012 r. jest wyjątkowo wielu, jak pokazują badania). W efekcie kandydat nie będzie w stanie skutecznie walczyć o zwycięstwo, które wymaga poparcia i bazy, i większości wyborców niezależnych.
Trudno jasno orzec, ilu kandydatów nadal liczy się w republikańskich prawyborach. Kampania trzech na pewno wywiera nadal wpływ na rezultaty w poszczególnych stanach. Spośród tej trójki szans na nominację nie ma już jednak na pewno Newt Gingrich, a i Rick Santorum szanse ma minimalne. Skoro tak jest, to dlaczego Mitt Romney nie jest spokojny o dalszy bieg zdarzeń? Powodem jest pęknięcie bazy republikanów w tych prawyborach według aż nader czytelnych kryteriów socjologicznych. Romney zdobył wyraźną przewagę w części sektorów bazy, podczas gdy inne sektory nadal w większości po prostu odrzucają jego kandydaturę. Były gubernator Massachusetts musi ich jednak do siebie przekonać, jeśli ma mieć szansę z prezydentem Obamą, ponieważ sektory te są z punktu widzenia kandydata tej partii na prezydenta kluczowe. To ich mobilizacja w 2000 i 2004 roku dała sukces, ich letni stosunek do nominata prawicy w 1996 i 2008 roku oznaczały porażkę.
Gdy bowiem spojrzymy na mapkę internetowego serwisu „NYT” z dotychczasowymi wynikami prawyborczymi (powyżej), zauważymy, że rozkład zwycięstw jest „strefowy”. Romney (kolor niebieski) wygrywa w stanach obu wybrzeży. Zasadniczo tam, gdzie we właściwych wyborach silni są… Obama i demokraci. Wyjątkiem od tej reguły (poza Ohio i Florydą, które zawsze są stanami, o które obie partie toczą bardzo wyrównany bój) jest tylko lekkie przesunięcie granicy „stref” na zachodzie, gdzie silne wpływy mormonów pozwoliły Romneyowi wygrać Wyoming i zapewne pozwolą wygrać Utah (obecnie szara plama na zachód od Nevady). Stany najsilniej popierające republikanów, konserwatywnego południa i środka kraju, to strefa, gdzie mnożą się zaznaczone na czerwono sukcesy Santorum. Kandydat ten wygrałby zapewne także w obu pomarańczowych stanach, zdobytych przez Gingricha, ale Georgia to ojczyste strony tego ostatniego, a głosowanie w sąsiedniej Karolinie Płd. nastąpiło zanim Santorum nabrał wiatru w żagle.
Mamy więc prawidłowość: Romney przegrywa w bastionach własnej partii, jest przez dużą część bazy postrzegany jako kandydat „nie dość konserwatywny”. Santorum określił go mianem „najbardziej liberalnego kandydata, jakiego republikanie kiedykolwiek mieli” (przesadza oczywiście, bo był przecież Ike Eisenhower, ale rzeczywiście trzeba by w przeszłość się trochę zapuścić). Siłą Romneya są takie sektory republikańskiego elektoratu jak: najbogatsi wyborcy, republikanie o umiarkowanych, bliskich centrum poglądach, niepraktykujący religii intensywnie, a przede wszystkim ci, którzy (niezależnie od poglądów i socjologii) głosują kierując się kalkulacją szans kandydatów na pokonanie Obamy w listopadzie – rzeczywiście Romney jest uważany za najbardziej wybieralnego, nawet przez część jego przeciwników. Jednak w bazie republikańskiej nie brakuje wyborców myślących doktrynalnie i nieracjonalnie. Nawet jeśli są świadomi mniejszych szans Santorum czy Gingricha w starciu z demokratycznym prezydentem, głosują na nich przez wzgląd na ich radykalny konserwatyzm. W efekcie silnie konserwatywni wyborcy, religijni fanatycy, zwłaszcza członkowie charyzmatycznych kościołów – „ponownie narodzeni w Chrystusie” ewangelicy, sympatycy ruchu Tea Party, a także najubożsi republikanie z prowincji reprezentujący niebieskie kołnierzyki wspierają Santorum i w mniejszym stopniu Gingricha.
Dotąd uważano, że szczęściem w nieszczęściu faworyta jest brak jedności w obozie jego wewnątrzpartyjnych przeciwników. Nie ma jednego „anty-Romneya”, tylko dwóch. Teoretycznie powinni oni wzajemnie odbierać sobie wyborców, a uporczywe kontynuowanie kampanii przez obu powinno działać na korzyść Romneya. Nie do końca tak jest, ponieważ elektorat przeciwny faworytowi dzieli się bardzo nierówno. Gdy na fali był Gingrich, Santorum miał nikłe poparcie i Gingrich był w stanie wygrać z Romneyem prawybory w Karolinie Płd. Gdy zaś Romney wydał kolosalne sumy na negatywną kampanię przeciwko Gingrichowi, jego elektorat bardzo szybko przerzucił się na Santorum i nastąpiła sytuacja odwrotna, ale z punktu widzenia Romneya w sumie taka sama: z dwójki kontrkandydatów nadal jeden miał wystarczający potencjał do wygrywania z nim w konserwatywnych stanach, tyle że teraz był to Santorum. Co więcej, aż do „superwtorku” obaj panowie trochę sobie pomagali. Gingrich odpuścił praktycznie kampanię w takich stanach jak Kolorado czy Tennessee, a także Ohio, gdzie sondaże nie dawały mu szans, ale jego zbyt dobry wynik mógłby pozbawić szans Santorum i dać zwycięstwo Romneyowi. Odwrotnie, Santorum w zasadzie wycofał się Georgii. Nie do końca więc kandydaci ci się wzajemnie blokowali. Romney liczył, że sytuacja zaogni się w Alabamie i Missisipi, gdzie i Santorum, i Gingrich, i on sam według sondaży mieli szanse na zwycięstwo. Liczył, że konkurenci podzielą się głosami anty-romneyowskimi po równo, a jemu uda się wygrać w końcu pierwszy stan na głębokim południu. Nie udało się. Santorum zdobył oba stany, niechęć skrajnych konserwatystów do Romneya okazała się bardzo silna. W obu potyczkach Romney był trzeci: niemal równomierny podział głosów anty-romneyowskich nie mógł go uratować, bo były one aż tak liczne.
Co dalej? Pomimo tego prawie-pata, Santorum miałby realne szanse na nominację tylko pod warunkiem wycofania się Gingricha, którego uporczywe kontynuowanie pozbawiło go w końcu np. zwycięstwa w Ohio i zapewne pozbawi kolejnych w dalszych potyczkach. Gdyby Gingrich zwolnił pole, mielibyśmy czytelne starcie dwóch obozów w ramach Partii Republikańskiej, dwóch koncepcji tej partii. Jeśli Gingrich będzie trwał, to pat potrwa długo i w grę wchodzą dwa scenariusze. 1. Otwarta konwencja, przed którą żaden kandydat nie zdobędzie absolutnej większości delegatów i konieczne będą partyjne negocjacje, a te mogą wyłonić nawet nominata spoza stawki! (wymienia się już Sarah Palin czy Chrisa Christie). 2. Romney w końcu zdobędzie absolutną większość delegatów. W końcu faktem jest, z drugiej strony, że Santorum jest bardzo słaby poza swoim najwierniejszym, skrajnie prawicowym elektoratem. Tak czy inaczej nominat partii będzie niezwykle poobijany. Romney byłby formalnie kandydatem całej partii, który jednak zdobył nominację dzięki mniej niż 50% głosów w prawyborach, a na konserwatywnym południu z poparciem zaledwie 25-28% republikanów! Taki kandydat byłby przez kluczową część bazy partii traktowany jako ciało obce.
Jest dopiero marzec, badania opinii publicznej pokazują, że prezydent walczący o reelekcję cieszy się bardzo małym odsetkiem pozytywnych ocen swojej pracy. Nie mniej jednak można już dziś zaryzykować prognozę: prezydentem USA w latach 2013-17 będzie Barack Obama. (?) Znak zapytania, jaki tutaj stawiam jest bardzo mały.