Nie tylko wczorajsze obchody rocznicy katastrofy smoleńskiej pokazały, że miniony rok w życiu społecznym Polek i Polaków był czasem niedobrym. Pogłębia się, osiągając niespodziewane poziomy złych sentymentów, podział polityczny kraju, który mało komu pozwala zupełnie zdystansować się od spraw publicznych i zamknąć w życiu prywatnym. Wyrażanie złości i niechęci w stosunku do politycznych przeciwników czy zwolenników drugiej strony wydaje się być zabawą w „jak to jeszcze można przebić?”, gdzie szokujące i niesłychane wystąpienie staje się wyzwaniem do tego, aby następnym razem wystąpić jeszcze ostrzej. W tym wszystkim dawno już zagubił się zwyczajny smutek nad losem 96 ludzi, którzy stracili życie. Nie próbuje się nawet skrywać, że katastrofa jest przede wszystkim wydarzeniem politycznym i narzędziem do maksymalizacji wyborczego wyniku przy braku innych argumentów. W efekcie, w Polsce nie odbywają się w zasadzie żadne spory na tematy realnej materii, dotykającej warunków życia obywateli. Nie toczą się już nawet w zasadzie dyskusje ideowe w klasycznym rozumieniu. Logikę sceny publicznej w całości zajął sytuacyjny spór, który w swojej genezie był efektem przypadkowego splotu zdarzeń i taktycznej kalkulacji polityków. A przekształcił się, po kilku latach piętrzących się zadrażnień, zniewag i zaszłości w coś, co często nazywane jest fundamentalnym sporem wręcz kulturowym pomiędzy dwoma częściami narodu polskiego, które w sposób nieprzezwyciężalny są od siebie rozdzielone.
6 lat temu dwóm politykom nie udały się rozmowy koalicyjne. Doszło do kilku nieporozumień, swoje zrobił fatalny kalendarz wyborczy. Wyobrażacie sobie, że całej tej wojny polsko-polskiej pewnie nie byłoby, gdyby w 2005 roku najpierw rozstrzygały się wybory prezydenckie, a później parlamentarne? Wówczas negocjacje koalicyjne nie toczyłyby się w tle starcia prezydenckiego, w którym głównymi rywalami byli przedstawiciele negocjujących stron. Także Włodzimierz Cimoszewicz mógłby dzisiejszych zwaśnionych pogodzić, gdyby się z tamtych wyborów nie wycofał. W każdym razie negocjacje się nie udały, jedna z partii przeszła do opozycji i widząc układ sił w sondażach przestała z zachwytem mówić o metodach stosowanych w polityce i rządzeniu przez niedawnego sojusznika. Zaczęła krytykować, gdyż logika struktury systemu partyjnego, w którym dwie największe partie walczą o władzę przeciwko sobie, a nie współpracują przeciwko drobnicy, jest jaka jest. Zaczęła krytykować, bo i było niemiara co krytykować. W każdym razie pytanie, które trzeba sobie postawić brzmi: czyżby już wtedy niedoszłych koalicjantów i ich elektoraty oddzielał kulturowy konflikt o nieprzezwyciężalnym charakterze? Każdy, kto potrafi cofnąć się pamięcią 6 lat wstecz, musi zaprzeczyć. Owszem, podział na proeuropejską, miejską, progresywną a mocno wierzącą, zamkniętą, prowincjonalną, nacjonalistyczną część społeczeństwa istniał. Ujawnił się na pewno silnie w latach 2001-03, gdy decydowaliśmy o integracji z UE. Jednak nie pokrywał się żaden sposób z podziałem na elektoraty tych dwóch partii. Do konfliktu o dzisiejszym charakterze nie musiało więc w żadnym wypadku dojść. To nie kształt sceny politycznej jest emanacją tego konfliktu. To raczej konflikt dopasował się do sceny politycznej. Z elektoratu PiS do PO przeszło wielu wyborców wielkomiejskich, prawicowych, ale otwartych na integrację europejską. PiS przejął elektorat LPR oraz Samoobrony, a w tym ostatnim nie brakowało tych zwolenników SLD sprzed 2005 roku, którzy także byli wobec zagranicy nieufni. Strategia polityczna, polegająca na sztucznym często generowaniu (pozorowaniu) konfliktu politycznego pomiędzy głównymi graczami sceny partyjnej spotkała powalający na kolana odzew. Wytworzyła najzupełniej realny konflikt społeczny, który niczym kula śniegowa pęcznieje z każdym rokiem. Katastrofa smoleńska dała mu paliwo łatwo czytelnym sposobem na eskalację poziomu emocji i oskarżeń pod adresem przeciwników.
Nie będę sugerował, że wina za taki stan rzeczy rozkłada się po równo. Tak nie jest. Jednak celem tego tekstu nie jest antagonizowanie kogokolwiek, a wywołanie zastanowienia nad dość absurdalnymi, jak na obecną powagę sytuacji, początkami i źródłami tego sporu. Dlatego warto wskazać, że oba wielkie obozy polityczne robią dwie rzeczy. 1. Eskalują konflikt. 2. Bezceremonialnie analizują strategię swoich zachowań w konflikcie pod kątem zysków politycznych. Jedni manifestują spokój i swoje ubolewanie nad poziomem agresji, nienawiści i treścią oskarżeń. Jednak traktują ataki na siebie jako wielki kapitał polityczny, szczególnie że większość jednak stoi po stronie „spokoju”. Dlatego mają swoich ludzi od prowokowania, „dźgania” rozjuszonego „zwierza” palącym żelazem. Drudzy eskalują ataki, ponieważ ich kalkulacja wobec świadomości swojej mniejszościowości wygląda tak, iż należy stale podsycać mobilizację własnych zwolenników, by zmaksymalizować ten potencjał poparcia, a dzięki wykazaniu słabości przeciwnika lub wywołaniu ogólnego zdegustowania polityką, zdemobilizować pozostałe grupy wyborców. Dopóki dwóm największym partiom ten scenariusz będzie wydawać się najkorzystniejszy, dopóty eskalacja będzie trwać. Jeśli obywatele tego nie przełamią, może dojść do rozruchów.
Problem w tym, że obywatele, a przynajmniej najbardziej politycznie aktywna ich część sama nie jest zainteresowana przezwyciężeniem sytuacji konfliktowej. Jest tak pomimo tego, że obywatele nie mają tutaj żadnych profitów, inaczej niż politycy. Identyfikując się jednak z jednym z dwóch dużych obozów, zostali już dawno wciągnięciu w to starcie. Dla nich jest to teraz sprawa osobista i emocje biorą górę. Z jednej strony są ci, którzy czują się – słusznie – obrażeni ciągłymi sugestiami, że nie są dobrymi patriotami, że nie są pełnoprawnymi członkami wspólnoty narodowej, że służą niejasnym interesom, że wraz z całą grupą społeczną czy zawodową są podejrzani o takie czy inne nieuczciwości. Z drugiej strony są ci, którzy – także słusznie – czują się poniżani, ponieważ wyśmiewa się ich silną wiarę, tradycje i zwyczaje, ocenia się to, co drogie im i ich rodzicom czy dziadkom, jako zdezaktualizowane, gorsze od nowego, autentycznie boją się, że przemiany obyczajowe czy integracja europejska zmuszą ich do zmian w życiu osobistym, że coś zostanie im zabrane. Są to częściowo obawy nieuzasadnione, ale pogarda wobec tych ludzi często jest absolutnie realna. Stąd emocje jednych i drugich. Wzajemnie uważają się za zagrożenie, nawet za wrogów. Nie widzą często, że są napuszczani na siebie przez polityków. Nie chcą tego widzieć, ponieważ wówczas palec oskarżycielski musieliby skierować nie tylko wobec znienawidzonego monstrum, ale równocześnie także swojego ukochanego lidera i idola.
Droga ku ukojeniu nastrojów wiedzie przez rozbicie obu dużych partii. Proces erozji już dawno by je strawił obie, gdyby nie ustawa o finansowaniu partii politycznych w obecnym kształcie. Musiałby powstać ruch przyciągający część ludzi z obu stron barykady, przełamujący logikę konfliktu i demaskujący go jako dziecko PR i politycznego marketingu, którym jest. Obywatel musiałby zrozumieć, że nie współobywatel jest jego wrogiem. Na początek, warto spróbować takiej metody względem współobywateli – nie odpłacać pięknym za nadobne. Jeśli częściej atak czy obelga pozostaną bez odpowiedzi, to może i ochota na sformułowanie kolejnej ulegnie osłabieniu?