Do wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych pozostał nieco ponad tydzień i, jak na głęboko politycznie podzielony kraj przystało, w tym momencie trudno przewidzieć ich wynik. Przegrywający republikanin Mitt Romney rozbił prezydenta Baracka Obamę w pierwszej debacie prezydenckiej i w ten sposób stworzył sobie realne szanse na zwycięstwo, których przedtem trudno było wyglądać. Od trzech tygodni sondaże pokazują tendencję wzrostową dla Romneya, która doprowadziła go do zauważalnej przewagi głosów w skali całego kraju, ale nie do pozycji kandydata zwyciężającego w wystarczającej liczbie stanów, aby zdobyć większość w kluczowym kolegium elektorskim. Tutaj nadal prowadzi Obama, który w wyniku feralnej debaty co prawda zapewne stracił Florydę i Wirginię, a Karolinę Północną na pewno, jednak utrzymuje konsekwentnie przewagę w kluczowych stanach północnego wschodu, takich jak Michigan, Wisconsin i Pensylwania, a przede wszystkim w Ohio, bez którego Romney na pewno tych wyborów nie wygra. Porównanie ostatnich wyników, z tego tygodnia, pokazuje też, że impet wzrostowy Romneya się wyczerpuje i republikanin przestaje rosnąć. Jeśli tak, to oznaczałoby, że impet ten nie wystarczy na przeskoczenie Obamy, a o wyniku zdecyduje ścibienie głosów przez ludzi obu sztabów w terenie nade wszystko w Ohio, a także w Kolorado, Florydzie, Nevadzie czy New Hampshire. Żadne wielkie przemowy, raczej żadna duża afera (choć zarzut procesowego krzywoprzysięstwa Mitta Romneya jest do wyjaśnienia i potencjalnie ciekawy), tylko mozolna praca kampanijnych „mrówek” w najbardziej newralgicznych obszarach kluczowych stanów.
Niezależnie od tego, jak te wybory się zakończą (a nie wykluczam zwycięstwa prawicy), dla Partii Republikańskiej przyjdzie po nich czas na wyciąganie wniosków. Nadzieja jej najbardziej ekstremistycznego skrzydła, skupionego wokół ruchu „tea party”, a podbudowana sukcesami z wyborów parlamentarnych 2010 r., okazuje się płonna. Opinia publiczna w USA nie skręca radykalnie w prawo ani w kwestiach obyczajowych, ani (co kluczowe i najbardziej zaskakujące zważywszy na obecny kryzys) w kwestiach ekonomiczno-budżetowych, ani już na pewno nie w polityce zagranicznej. Uśredniona opinia działacza zdominowanej przez prawe skrzydło Partii Republikańskiej coraz bardziej rozchodzi się z uśrednioną opinią polityczną amerykańskiego wyborcy i to we wszystkich przedziałach tematycznych polityki. Kwestie polityki imigracyjnej, w kontekście spadku procentowego udziału w elektoracie ludzi z kategorii WASP, dodatkowo uczynią życie republikanów niełatwym.
Dobitnym potwierdzeniem tej sytuacji jest to, jak bardzo lawirować w sensie programowym i ideologicznym musi w tym roku Mitt Romney. Oczywiście każdy kandydat upiększa swoją ofertę, na pewno urzędujący prezydent wiele rzeczy musi w tych wyborach sztucznie lukrować, bo w USA po czterech latach jego rządów dobrze nie jest. Każdy po prawyborach „schodzi do centrum”. Jednak nie w takim stopniu, aby stawać się, jak Romney, zupełnie innym kandydatem.
Mitt Romney jest w tych okolicznościach rzeczywiście kandydatem dla republikanów idealnym, ponieważ radykalne zmiany poglądów i stanowisk są jego specialité à la maison. Dawny propagator identycznej reformy zdrowia jak ta Obamy w swoim stanie Massachusetts, stał się nagłym wrogiem tego modelu i w czasie prawyborów swojej partii mówił o całkowitej likwidacji tej reformy „pierwszego dnia urzędowania”. Teraz dostrzega sporo pozytywów i mówi tylko o ograniczonych korektach w Obamacare. Dawny zwolennik opcji pro-choice stał się zagorzałym „obrońcą życia” w prawyborach, a teraz zapowiada niepodejmowanie żadnych działań na rzecz zmian w orzeczeniu Roe vs. Wade. Dawny pragmatyk w kwestiach polityki zagranicznej, stał się zwolennikiem ataku wyprzedzającego na Iran, a wojnę handlową chciał wypowiedzieć Chinom. To było w prawyborach, bo teraz w trzeciej debacie o polityce zagranicznej wyraził swoje poparcie dla w zasadzie wszystkich elementów tej polityki w wydaniu Obamy, a nawet rzekł, uwaga, „Nie chcemy kolejnego Iraku”. W końcu z polityka wybieralnego w jaskrawo lewicowym i prosocjalnym Massachusetts przeistoczył się w prawyborach w libertarianina żądającego drastycznych cięć w programach socjalnych, a przed konwencją na swojego wiceprezydenckiego współkandydata mianował zwolennika ich faktycznej likwidacji, aby teraz te elementy swojego programu całkowicie przemilczać i puszczać mimo uszu oskarżenie drugiej strony o stosowanie taktyki chowania głowy w piasek. Do dziś nie wiemy, jak Romney chce w czasie jednej kadencji obniżyć kolosalny dług publiczny, a jednocześnie obniżyć podatki dla bogatych, o czym mówił (rzecz jasna) w prawyborach, ponieważ nic na ten temat nie ma już do powiedzenia.
Mitt Romney to polityk przechodzący przez fazy, miotający się przy tym pomiędzy pozycjami skrajnie prawicowymi a centrolewicowymi. W fazie pierwszej Mitt był centrowym gubernatorem lewicowego stanu. W fazie drugiej skutecznie wydarł nominację swojej zradykalizowanej partii takim „jastrzębiom” jak Santorum, Gingrich, Bachmann czy Perry, używając retoryki libertariańsko-neokonserwatywnej. Teraz Mitt jest w fazie trzeciej, a więc przechodzi tzw. reality check. A rzeczywistość jest taka, że większość wyborców daleka jest od popierania wizji państwa tea party, opowiada się za urealnieniem obciążeń fiskalnych najbogatszych Amerykanów, likwidacją ulg i szczelin w systemie, które umożliwiają dobrze prosperującym wielkim korporacjom stuprocentowe zwolnienia podatkowe. Wyborcy są też przeciwni likwidacji programów zdrowotnych i socjalnych, przeciwni cięciom w edukacji i nauce. Romney i jego partia wszystko to popierają, więc usiłują odwrócić od tego uwagę centrowego wyborcy.
Jakie są poglądy Romneya jako Romneya? Najprawdopodobniej to człowiek zupełnie poglądów pozbawiony, bez właściwości ideowej, bez własnego światopoglądu. To technokrata, który robi to, co jest skuteczne. Gdy aby zarobić, trzeba wyprowadzić miejsca pracy do Chin, czyni to. Gdy aby uratować olimpiadę potrzeba sporego zastrzyku z pieniędzy podatników, stara się o nie. Problem w tym, że Romney, jeśli wygra, wejdzie w styczniu w fazę czwartą. Tym razem pragmatyzm każe mu, aby móc skutecznie rządzić, uwzględnić poglądy i oczekiwania swoich politycznych przyjaciół w Kongresie. A tamtejsza Partia Republikańska jest co najmniej od czasów wyborów 2010 (gdy umiarkowani republikanie masowo przegrywali prawybory z ekstremistami tea party) zbiorem ludzi o poglądach skrajnych. Dlatego, może nie tyle „prawdziwym”, co „realnie istniejącym” Romneyem okaże się Romney z fazy drugiej, Romney nastawiony na zadowolenie swojej „bazy”, a nie umiarkowanego centrum. Świadomość tego powinna ustrzec Amerykanów przed popełnieniem historycznego błędu 6 listopada.