Na internetowej stronie Radia TOK FM przeczytałem dzisiaj ciekawy list otwarty pisarza i do niedawna publicysty „Krytyki Politycznej” Tomasza Piątka. (http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103454,14626912,Jak_wylecialem_z__Krytyki_Politycznej____pisze_Tomasz.html?as=1)
Redakcja tego ultralewicowego kwartalnika właśnie zakończyła współpracę z tym autorem po tym, jak (według informacji redakcji „KP”) w sposób z nią nieuzgodniony począł interpelować u reklamodawców ultraprawicowego tygodnika „Do Rzeczy”. Poszło o serię artykułów w „Do Rzeczy”, które Piątek (moim zdaniem trafnie) uznał za homofobiczne, w tym głównie o tekst redaktora naczelnego tygodnika, Pawła Lisickiego, który zawierał gloryfikację uchwalonego niedawno w Rosji prawa, stanowiącego podstawę do skandalicznego prześladowania homoseksualistów w tym autorytarnym państwie. Piątek chciał się od reklamodawców dowiedzieć, czy obecność ich płatnych ogłoszeń na łamach „Do Rzeczy” oznacza wsparcie dla homofobicznej linii pisma, czy są oni tej linii świadomi, a jeśli nie są, to czy nie uznaliby za zasadne zrezygnować z dalszego publikowania tych reklam, czyli finansowania wydawcy publikującego wspomniane treści. W reakcji na interpelacje Piątka jedno z czołowych piór „Do Rzeczy”, Bronisław Wildstein, zarzuciło ich autorowi walkę z wolnością słowa, a tekst na ten temat upstrzyło, w zgodzie z przyjętym już niestety zwyczajem polskich publicystów prawicowych, szeregiem „barwnych” inwektyw pod adresem lewicowego pisarza.
Chciałem tą sytuację skomentować. Nie będę jednak wnikać w wewnętrzne relacje w redakcji „Krytyki”, ani oceniać, czy decyzja o usunięciu z jej szeregów Tomasza Piątka była zasadna. To nie moja sprawa. Natomiast moją sprawą, jako liberała, jest odnieść się do dwóch aspektów tego przykrego sporu, które bezpośrednio dotykają spraw wolności słowa oraz wolności gospodarczej.
Bronisław Wildstein nie ma racji, gdy zarzuca Tomaszowi Piątkowi walkę z wolnością słowa. Z tą wartością Piątek walczyłby wtedy, gdyby po przeczytaniu tekstu Pawła Lisickiego począł działania na rzecz ustawowego zakazu publikacji tekstów, które on sam ocenia jako homofobiczne. Albo np. podjął próbę zakazania Lisickiemu publikacji na te tematy drogą sądową, co jest możliwe w niektórych porządkach prawnych. Byłoby to skandaliczne i w takich okolicznościach Wildstein miałby rację, a moja krytyka spadłaby na Piątka. Lewicowy pisarz tego jednak nie uczynił. Zamiast tego starał się poznać stanowisko reklamodawców „Do Rzeczy” w tej sprawie i – owszem – zasugerować im wycofanie reklam. To jednak nie podważa wolności słowa! Wolność ta oznacza bowiem, że każdy ma prawo publikować na własny rachunek i własną odpowiedzialność. Brak środków finansowych potrzebnych do publikowania na dużą skalę nie oznacza, że dana osoba jest tej wolności pozbawiona (gdyż wolność słowa jest wolnością negatywną i jej warunkiem jest tylko brak zakazu wypowiedzi; nie jest zaś wolności pozytywną i jej warunkiem nie jest udzielenie wszystkim zainteresowanym dostępu do środków finansowych). Tutaj każda strona ma wolność i prawo wyboru swojego kierunku działania. Redakcja ma prawo zdecydować o publikowaniu tekstów gloryfikujących homofobię autorytarnego reżimu. Reklamodawca ma prawo uznać, że nie współgra to z jego wizerunkiem marketingowym i wycofać swoje reklamy. Ma w też prawo uznać, że reklamy będzie publikować nadal, wstrzymując się od oceny linii redakcyjnej (zgodnie z dobrą zasadą, że redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść ogłoszeń, a reklamodawcy za treść artykułów). Konsumenci zaś mają prawo podejmować swoje decyzje konsumenckie na podstawie tego, jakie reklamy i gdzie dany producent zamieszcza. Prosty mechanizm oparty o wolność wyboru i wolny rynek. Na marginesie: Wildstein kompromituje się już zupełnie stwierdzając, że Piątek okazał się „donosicielem”. W końcu Piątek tylko zwrócił uwagę na jawnie opublikowany i dostępny dla wszystkich tekst. „Donosi” się o rzeczach tajnych, zakrytych, strzeżonych sekretach, nie o treści publikacji w wysokonakładowej prasie. Tego rodzaju zarzut to mierna groteska.
Ale mamy i tak zwaną drugą stronę medalu. Jak pokazuje opublikowana przez Piątka treść korespondencji z jednym z reklamodawców „Do Rzeczy”, uparcie twierdzi on tam, że firmy finansujące reklamami tygodnik stają się winne zarówno szerzenia treści homofobicznych w polskiej debacie publicznej, jak i prześladowania lesbijek i gejów w Rosji. Oba te zarzuty oceniam jako nietrafne. Drugi wydaje się niewymagający komentarza. Ponieważ treść publikacji „Do Rzeczy” ma zerowy wpływ na kształt prawa w Rosji, to finansowanie wydawania tego periodyku nie ma żadnego znaczenia z punktu widzenia losów prześladowanej tam mniejszości. Zarzut pierwszy ma natomiast pewne podstawy. Na płaszczyźnie czysto etycznej rzeczywiście każdy podmiot ułatwiający docieranie z danym przekazem do odbiorców, ponosi cząstkę odpowiedzialności za konsekwencje dla stanu umysłów, poglądów i kierunku debaty. Jednak oczekiwanie, tak typowe dla wielu lewicowców, aby firmy kierowały się przede wszystkim dbałością o corporate responsibility, w tym przypadku idzie w mojej ocenie o krok za daleko. Trzeba zrozumieć, że każdy dostarczyciel towarów i usług, który funkcjonuje na polskim rynku, jest zmuszony odnajdywać w tutejszej rzeczywistości. Społeczeństwo mamy takie, jakie mamy. Jego część ma takie poglądy, jakie wyraża linia redakcyjna „Do Rzeczy”. Można to oceniać negatywnie z politycznego, a nawet (choć to już nie mój modus operandi) z moralnego punktu widzenia. Jednak przesadą jest żądać od producenta słodyczy lub papy dachowej, aby zrezygnował z akcji promocyjnej swoich towarów pośród części konsumentów o takich czy innych poglądach politycznych. Niechętni lesbijkom i gejom prawicowcy też mają prawo jeść słodycze i pokrywać dachy swoich garaży papą, więc jest zupełnie zrozumiałym i uprawnionym, że producenci tych dóbr będą starali się i do nich dotrzeć ze swoją reklamą. Dlatego nie należy się oburzać ani na reklamodawców „Do Rzeczy”, ani na reklamy pokazujące dużo nagiej skóry. Gusta niskie, niemiłe Tomaszowi Piątkowi i wielu innym osobom, są w społeczeństwie po prostu obecne, a zadaniem reklamy komercyjnej jest zwiększenie sprzedaży, a nie przysłowiowe naprawianie świata.
Ale i w tym kontekście należy podkreślić, że każdy ma wolny wybór. Jeśli reklamodawca wybiera formę i miejsce publikacji reklamy, które mogą się nie podobać, gdyż przedkłada wynik ekonomiczny nad dobry smak i nad kwestie etyczno-polityczne, to ma do tego prawo. Ale znów, każdy konsument ma prawo wtedy przedłożyć swoją moralną ocenę tej strategii marketingowej nad ocenę jakości oferowanego w niej produktu i kupić u konkurencji.
Wolność słowa, wolność gospodarcza, wolność wyboru.