W pierwszych dniach nowego roku debata publiczna wydawała się zmierzać na właściwe tory. Jednak publikacja raportu MAK wszystko zmieniła z dnia na dzień i obecnie mamy powrót do jałowych, emocjonalnych wystąpień naszych standardowych politykierów. W przeciwieństwie do sporej części politycznych blogerów w Polsce ja na temat ocen raportu rosyjskiego komitetu nic nie pisałem i zasadniczo na dzień dzisiejszy pisać nie zamierzam. Mamy tutaj bowiem do czynienia z bardzo typowym i w sumie nieciekawym, nawet politycznie, zjawiskiem normalnej „spychologii” instytucjonalnej. MAK i PiS są w tym przypadku swoimi odpowiednikami. Polska partia opozycyjna zwalnia, w imię dumy i narodowego honoru, z całej winy za nielegalne podchodzenie do lądowania w tych warunkach polskich pilotów i w zasadzie całą winą obarcza stronę rosyjską. MAK wydaje się, w imię dumy i narodowego honoru, nie dostrzegać rażącego braku profesjonalizmu rosyjskich kontrolerów i całą winą obarcza Polaków. Typowe zachowanie, świetne znane specjalistom od socjologii organizacji i zarządzania, nic nowego pod słońcem, a już na pewno w żaden sposób nie jest to zaskakujące. Oczywiste jest przy tym, że ani MAK, ani PiS racji nie mają. Ta, jak zwykle, leży po środku.
Co do meritum sporu więcej pisać nie planuję. Robi to tysiące żyjących tą sprawą ludzi. Ja także żyłbym nią, gdyby poprawne przeprowadzenie odpowiednich procedur mogło komuś wrócić życie, albo przynajmniej „honor” Polski od tego rzeczywiście jakoś zależał. Tak jednak nie jest, więc cała kwestia osobiście wydaje się mi co najwyżej średnio ekscytująca. Na marginesie podzielę się tylko dwoma spostrzeżeniami z wczoraj, gdyż dotyczą one sedna toczącego nasze życie publiczne od ponad 5 lat sporu.
Z jednej strony prezes PiS, który w TVN24 wyjawia, jaką strategię objąłby, gdyby był premierem w kwietniu 2010 i następnych miesiącach. Typowe dla jego wizji państwa i polityki są jej dwa elementy. Po pierwsze, kazałby „sprawdzić” odpowiednim „służbom” środowisko ekspertów ds. lotnictwa, którzy w mediach komentują proces wyjaśniania katastrofy w sposób niezgodny z życzeniami Jarosława Kaczyńskiego. W ten sposób zastraszyłby on część z nich i skłonił do milczenia. Typowe i dobrze utrwalone w naszej pamięci z lat 2005-07 modus operandi. Po drugie, w Smoleńsku wieczorem potraktowałby Putina „chłodno”, nie pozwalał się objąć, a na dystans trzymałby Rosjanina swoją „miną”. Politykę zagraniczną opartą na dąsach, naburmuszeniu i afrontach także dobrze pamiętamy.
Z drugiej strony Stefan Niesiołowski, wicemarszałek Sejmu z PO. Postanowił bardzo dokładnie trzymać się litery regulaminu i stawiającym pytania do premiera w debacie posłom PiS wyłączał mikrofon w pół zdania, niekiedy nawet tuż przed minięciem ich czasu. Czy zdaniem Niesiołowskiego poziom histerii w tej debacie był zbyt niski i warto było dalej prowokować i jątrzyć? Postawa Niesiołowskiego to postawa faceta, który sięga przez kraty kijkiem i dźga i tak wkurzonego zwierza. Gdy zaś ten zacznie warczeć i się miotać, pokazuje go tzw. opinii publicznej i cytuje klasyka: „Proszę Państwa, oto miś, / Miś jest bardzo grzeczny dziś, / Chętnie państwu łapę poda, / … Nie chce podać? A to szkoda”. Gdyby Niesiołowski należał do PiS moje spojrzenie na świat polskiej polityki doznawałoby mniejszego dysonansu poznawczego.
Meritum tego tekstu leży jednak gdzie indziej. Liczyłem naiwnie na to, że rok 2011 będzie czasem koncentracji debaty na kwestiach w rodzaju system emerytalny, stan finansów publicznych, polityka pronatalistyczna – żłobki, przedszkola, ewentualnie zakres ograniczania wolności indywidualnej przez wymogi bezpieczeństwa państwa („podsłuchowisko”) i przekonania religijne (in vitro). Tymczasem: MAK opublikował swój raport, Gross opublikuje nową książkę, a 1 maja odbędzie się beatyfikacja Jana Pawła II. Można założyć, że debata o przyszłości OFE i budżecie nie ma w tych warunkach najmniejszych szans.