W dzisiejszej „Gazecie Wyborczej” (środa, 14 marca) Jarosław Gowin, nieformalny lider frakcji konserwatywnej w PO, udziela obszernego wywiadu. Jego tematyka pokazuje, że obecny minister sprawiedliwości, pomimo swoich obowiązków resortowych, pozostaje politykiem zainteresowanym przede wszystkich sceną polityczną, jako polem boju idei i wartości. W istocie, poza Markiem Jurkiem i może Januszem Palikotem, nie ma w polskiej polityce innego aktywnego aktora, który w podobny sposób, z dużym wyczuciem ideologicznych sporów, analizowałby procesy zachodzące w naszej rzeczywistości.
Niewiele więc mówi Gowin o swoich zadaniach ministerialnych (poza projektem otwarcia zawodów), za to daje wyraz swoim przekonaniom światopoglądowym. Niezależnie od tego, czy poglądy Gowina podzielamy czy nie, lektura jego wypowiedzi jest bardzo interesująca na poziomie politologicznego teoretyzowania. Nie po raz pierwszy minister potwierdza swoje mocne, konserwatywne przekonania w kwestiach społeczno-obyczajowych i etycznych, zwłaszcza tych palących, jak regulacja in vitro czy związki partnerskie. Daje tutaj wyraz swojej doktrynalnej postawie, która jednak jawi się jako zdystansowana od najbardziej integrystycznych i gromkich kręgów współczesnego polskiego kościoła katolickiego. Gowin popiera likwidowanie stanowisk kapelanów w sytuacji, gdy redukcjom ulegają etaty w wojsku, czym stawia opór nonsensownym i trącącym prywatą enuncjacjom gdańskiego arcybiskupa, wietrzącego w obcinaniu środków finansowych na posługę duszpasterską przejawów wojującego antyklerykalizmu. Stwierdza też, iż za lepsze rozwiązanie uznałby przyjęcie liberalnych regulacji in vitro autorstwa Małgorzaty Kidawy-Błońskiej niż trwanie obecnego stanu rzeczy, czyli zupełnej pustki legislacyjnej w tej dziedzinie życia. Gowin nie przestaje jednak być przeciwnikiem liberalizmu społeczno-obyczajowego, idei wolnego wyboru stylu i drogi życia przez jednostkę. Za słuszne uznaje przebrzmiałe w Europie idee konserwatyzmu tradycjonalistycznego, który zakłada promowanie tradycyjnych wzorców za pomocą sztywnych ram legislacji i poddawanie alternatywnych dróg jeśli nie penalizacji, to napiętnowaniu w majestacie państwa.
W tym kontekście Gowin sam nazywa się „prawicowym mastodontem”, który w rozwoju światopoglądowym „zatrzymał się” na etapie Thatcher i Reagana. Z tych pozycji napomina liderów współczesnej prawicy europejskiej, takich jak choćby David Cameron, którzy stali się zbyt miękcy, zbyt podatni na „propagandę” tolerancji w liberalnym modelu społeczeństwa. Twierdzi, że to nie jest już prawdziwy konserwatyzm. Jednak ujawnia przy tym niemałą dozę arbitralności! Dlaczego bowiem odmawia kolejnemu pokoleniu konserwatystów kształtować dalszą ewolucję tej tradycji politycznej tylko dlatego, że jej kierunek jemu samemu nie odpowiada? Dzisiejszy konserwatyzm nie jest wcale mniej autentyczny od konserwatyzmu Thatcher/Reagana. Jest wynikiem przeobrażeń i modyfikacji na potrzeby XXI wieku, na potrzeby rzeczywistości silnie indywidualnego i zatomizowanego społeczeństwa, które wpadając w świat wirtualny nie wykazuje tendencji ku ponownemu uwspólnotowieniu. Rzeczywistość lat osiemdziesiątych była inna. Była jednak także odmienna niż rzeczywistość lat pięćdziesiątych i pokolenie konserwatywnych myślicieli i ideologów, które po 1968 roku wygenerowało odpowiedź prawicy na nowe zjawiska, takie jak bunt młodego pokolenia i rewolucja obyczajowa, także tworzyło nową jakość filozoficzną. Innymi słowy, konserwatyzm ówczesny, który Gowin wydaje się traktować jako probierz wszelkiego konserwatyzmu, także był owocem ewolucji i przeobrażeń. Zapewne i wtedy nie brakowało „prawicowych mastodontów”, którzy z kierunkiem tych zmian się nie zgadzali, a Thatcher i Reagana odsądzali od konserwatywnej czci i wiary, zarzucając im, nota bene, także uległość wobec wpływów idei liberalnych, osłabiających wspólnotę na rzecz indywidualizmu rynkowego, pochodzących spod pióra takich autorów jak Milton Friedman. Myślę, że o tym aspekcie Jarosław Gowin mógłby przeprowadzić interesującą rozmowę z Aleksandrem Hallem, który inaczej niż on nie jest entuzjastycznie nastawiony do wolnorynkowych naleciałości w świat konserwatywnej idei.
Z punktu widzenia liberała obecna ewolucja europejskiego konserwatyzmu jest zjawiskiem pożądanym, gdyż zbliża go do liberalizmu. Deklaracje Gowina w kwestiach obyczajowych przyjmuję więc do wiadomości i kwituję uprzejmym „mam tutaj inne zdanie”. Natomiast cieszy fakt, iż najbardziej wpływowy konserwatysta dzisiejszej Polski należy chociaż do tej grupy konserwatystów, która zaaprobowała nasze, liberalne wyobrażenia o gospodarce. Stąd pochodzą impulsy tych wypowiedzi i zachowań krakowskiego polityka, które w ostatnich latach mogły liczyć na największy poklask liberalnego centrum. Już w minionej kadencji jego krytyka względem własnego partyjnego pryncypała i premiera za doktrynę „tu i teraz” czy politykę ciepłej wody w kranie budziła sympatię i była godna poparcia. Dziś Gowin staje się zarówno w podległej bezpośrednio jemu kwestii deregulacji dostępu do skorporatyzowanych zawodów, jak i w sprawie wieku emerytalnego ważnym sojusznikiem środowisk popierających reformatorską odwagę. Warto więc odnotować, że Gowinem nie kieruje tutaj przypadkowy zbieg okoliczności, a mocne neoliberalne przekonania. To uwiarygodnia jego zaangażowanie. Dla liberała jego słowa o tym, że to wolny rynek, a nie arbitralna polityka wspierania wybranych grup poprzez państwo (np. w procesie przyznawania licencji uprawniających do wykonywania zawodu), jest najlepszym mechanizmem sprawiedliwości i metodą wspierania pionowej mobilności społecznej to oczywista prawda. Wychodząc Jarosławowi Gowinowi nieco naprzeciw można wręcz rzec „święta prawda”.
Gowin jest kompleksowy. Gdy już udziela takiego wywiadu, to chętnie poruszy każdy przedział problemowy polityki. Tak więc, na sam koniec, po przewałkowaniu spraw obyczajowych i ekonomicznych, pojawia się ciekawy akcent odnoszący się do problematyki ustrojowej. To tylko przyczynek do dalszej, na pewno też ciekawej dyskusji. W kontekście projektu postawienia liderów PiS i SP przed Trybunałem Stanu, Gowin formułuje swoje daleko idące wątpliwości i jako ich źródło definiuje swoje przywiązanie do idei liberalnej demokracji, a więc takiej, w której władza większości jest ograniczona zabezpieczeniami wolności i praw mniejszości oraz swobody funkcjonowania jej politycznego przedstawicielstwa. Mądre to słowa, także i tutaj współgrają one z liberalnym światopoglądem. Jednak w tym przypadku mamy dylemat, którego ta narracja nie niweluje. Z jednej strony, mniejszość będąca dawną władzą musi być chroniona przed prześladowaniami ze strony politycznych przeciwników, gdy ci władzę przejmą. Aktualne wydarzenia na Ukrainie są przestrogą przed tym, co zdarzyć się może, gdy tego brakuje. Z drugiej jednak strony, mamy problem nadużywania władzy. Ludzie władzy w trakcie jej sprawowania często posiadają na tyle silne wpływy, aby uniknąć bycia pociągniętym do odpowiedzialności za własne czyny. Nawet dojrzałe demokracje miewają z tym problem, czego dowodem jest z kolei przykład włoski. Gdy rządzący mieliby sporą dozę pewności, że ich osobisty immunitet przed odpowiedzialnością za działania w czasie pełnienia urzędu będzie trwał nawet po utracie władzy na rzecz opozycji, to byłoby to niebezpiecznym impulsem, który wygenerowałby większą skłonność do nadużywania potęgi aparatu państwa wobec nierzadko bezbronnego obywatela. Demokracja liberalna ma chronić mniejszość przed większością, ale niekoniecznie wtedy jeśli mniejszość, będąc większością, dopuściła się czynów nagannych i konstytucyjnie bezprawnych. Dlatego lepiej, aby o winie polityków z najwyższego szczebla orzekali nie inni politycy hamletyzujący nad wnioskiem o trybunał, a sam Trybunał Stanu.