Dwa lata po katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem coraz częściej pojawiają się głosy odnoszące się do przyszłości polskiej wspólnoty politycznej, obywatelskiej i narodowej, do tego, jak przyszłość ta zostanie przez wydarzenie katastrofy naznaczona. Coś, co jeszcze, niedawno nie chciało przejść przez gardło, ponieważ nikt chyba nie chciał w to wierzyć, wydaje się coraz bardziej prawdopodobne. Otóż katastrofa smoleńska nie zejdzie z agendy gorących sporów politycznych pomiędzy Polakami przez bardzo długi czas. Należy tu myśleć w kategoriach horyzontów czasowych odpowiadających cyklowi życia pokoleń. Debata na ten temat przeistoczy się w historyczną dopiero w jesieni życia współczesnych przedszkolaków, a więc za 70-80 lat. Do tego czasu pozostanie z nami, stale będzie powodować wybuchy emocji, oskarżenia, pomówienia. Nie zniknie się z końcem epickiego boju politycznego Tuska z Kaczyńskim i ich rówieśników. Pozostanie problemem także w relacjach pomiędzy Kwiatkowskim a Kamińskim, a nawet Pomaską i Wiplerem. Niestety, przez lekkomyślność, stereotypowo niemalże polską pogardę dla procedur, a także skłonność do histeryzowania i swoisty masochizm skazaliśmy się na karę dożywotniego wzajemnego ranienia naszych uczuć w związku z katastrofą.
W zamierzchłych czasach było inaczej, ale począwszy od epoki powiązanego z traumą zaborów romantyzmu lubimy rozpamiętywać. Nie wierzymy w przypadek lub ślepy los, który każdego od czasu do czasu skrzywdzi. Zbyt dużo dramatów spadło na Polskę, aby wątpić w istnienie jakiegoś schematu zdarzeń, niecnego planu naszych wrogów, różnie nazywanych i definiowanych, ale stale obecnych. Być może od początku naiwnością było przekonanie, że Polacy uwierzą, że katastrofa była li tylko katastrofą, zdarzeniem przypadkowym. Żadne raporty, żadne śledztwa, żadne argumenty chyba nie miały szans w kraju o takim doświadczeniu historycznym. Ludzie wierzą w to, w co wierzyć chcą. Wychowanie „patriotyczne” w Polsce opiera się zaś na wzorcach zaczerpniętych z romantyzmu, kultu braku rozsądku, uniesienia, emocjonalności, wiary w ideał i absolut. Nic dziwnego, że sukces o stricte pozytywistycznym charakterze, jakim są 23 lata historii III RP, nie angażuje wyobraźni ludzi tak ukształtowanych przez rodzinę, szkołę i kościół. Dopiero tragedia, trauma, dramat, śmierć i upokorzenie budzą ducha polskości do życia. Od stanu wojennego już minęło dużo czasu. Oto katastrofa sprzed dwóch latach stała się dla tej mentalności nowym punktem odniesienia.
Bojom i wewnętrznej wojnie, jaka czeka nas przez najbliższe 70 lat, nie jest jednak winna tylko jedna strona sporu, ta bardziej egzaltowana, bardziej romantyczna, przywiązana do symboli i gestów, tradycyjna i zorientowana na przeszłość, tradycję i wspólnotę. Owszem, podkreślając na każdym kroku swoją unikalną autentyczność i sugerując gorszą jakość innych modeli polskości, strona ta prowokuje i, dodajmy, wydaje się prowokować chętnie, gdyż krytyka dodatkowo ją spaja i wprawia w egzaltację. Druga strona nie jest bez winy. Dolewa oliwy do ognia, gdy nadarzy się sposobność, da kuksańca, wbije szpilę, aby znów sprowokować i znów z satysfakcją móc pokazać szał i irracjonalność tamtych. Co z tego, że jej racjonalne, skupione na przyszłości czy nawet technokratyczne spojrzenie na świat i kraj jest w istocie bardziej konstruktywne i sensowne?
Gdyby nie katastrofa, znalazłoby się coś innego. Przygniatająca większość Polaków, po obu stronach, chce żyć w stanie takiego napięcia, ostrego sporu, gwałtownych konfrontacji. Głosy upominające się o spokój, kompromis i odbudowę poczucia wspólnoty są rzadkimi głosami na puszczy, często zresztą są tylko pozerstwem, mającym wzmocnić własną pozycję w dalszej nawalance. Trzeba się z tym pogodzić, że dobrze już było. Polacy nie chcą żyć ze sobą w zgodzie, nie interesuje ich model podziałów demokratycznych nastawiony na konsensualność. Ma być hardcore. Trudno.