Zakończona kampania prezydencka 2015, która przyniosła przez nikogo nieantycypowany rezultat w postaci klęski prezydenta Bronisława Komorowskiego, to prawdziwa szkoła dla ludzi trudniących się prowadzeniem i analizą kampanii wyborczych. Oto, cieszący się nie tylko (często zwodniczym) bardzo wysokim poziomem osobistej popularności i ocen swojego urzędowania, ale także mający przecież wysokie notowania jako kandydat, prezydent kraju nagle przegrywa wybory z politykiem wspieranym co prawda przez najsilniejszą partię, ale jednak u progu kampanii niemalże nieznanym szeroko pojętemu elektoratowi. O przebiegu tego dramatu lub oszałamiającego sukcesu (w zależności od perspektywy) zdecydowało postrzeganie rzeczywistości, zarówno złudne, jak i zmanipulowane, ale także prawdziwe, lecz fatalnie komunikowane.
Najpierw było lekceważenie. Percepcja badań opinii publicznej, które pokazywały prawie 80% pozytywnych ocen prezydentury Komorowskiego, w tym także przewagę pozytywnych ocen nad negatywnymi wśród wyborców PiS, a następnie poparcie dla kandydata Komorowskiego na poziomie ponad 60% z przewagą ok. 40 pkt. proc. nad najsilniejszym rywalem, skłoniła do błędnego przeświadczenia, że kampania wyborcza jest bez znaczenia. Tomasz Lis napisał w lutym czy marcu, że „Bronisław Komorowski wygrał wybory prezydenckie 2015”, a prezydent i jego otoczenie uwierzyło w głos eksperta. Obrano więc strategię, iż wystarczy „bywać” w telewizji i po prostu nadal sprawować normalnie prezydenturę, tak jakby kampania nie była jakimś szczególnym dla niej okresem.
To może by się i udało, gdyby nie zmiana percepcji. Nie wiem, na ile to było zaplanowane, a na ile dziełem przypadku. W końcu kluczowe dla wyniku wyborów zjawisko nie zostało wdrożone przez zwolenników Andrzeja Dudy, ani jego sztab. Początkowo to ludzie z KORWiN, Młodzieży Wszechpolskiej i podobnych grup pojawiali się na kolejnych wiecach Komorowskiego, głośno je zakłócając. W percepcji wyborców narodził się dysonans i wątpliwość. Jakże to? On podobno ma poparcie 60%, dobre oceny 75% Polaków, ale jednak, gdy pojawia się na ulicy wśród ludzi, to połowa z nich go wygwizduje. Nic takiego nie dzieje się na wiecach innych kandydatów. Rzeczywistość (wykreowana przez głośne, lecz nieliczne i niereprezentatywne naturalnie grupki) okazała się inna niż obraz sondaży, którym w Polsce coraz mniej się ufa. Pic na wodę. Wcale nie jest ten Komorowski tak dobrym prezydentem.
W tym samym czasie prezydent stawał się kandydatem jednym z wielu. Brakowało konsekwencji na dwóch poziomach. Póki sondaże dawały 55-60% poparcia, a drugiemu Dudzie 20-25%, można było w uzasadniony sposób „być ponad” i unikać bezpośrednich wymian ciosów na trasie kampanii. Elementem logicznym tej strategii byłby brak udziału w debacie przed I turą. Ale temperament Komorowskiego zawalił tę strategię. Zamiast się jej trzymać, prezydent w niejednym wywiadzie kierował w stronę Dudy, a czasami nawet kandydatów o znikomym poparciu, silnie polemiczne, ostre wypowiedzi, niekiedy wręcz będąc prowodyrem zwarć. W ten sposób, szukając analogii w zapasach, nie tylko nawiązał walkę bezpośrednią, ale niekiedy od razu w parterze. Gdy sam ustawił się w pozycji jednego z kandydatów o równym statusie, jego powroty do strategii „bycia ponad” mogły już tylko być odczytywane jako czysta arogancja i brak szacunku dla zarówno kontrkandydatów, jak i ich wyborców. Nie ma zaś niczego gorszego od aroganckiego polityka.
Tydzień przed I turą stało się jasne, że będzie II, bo Komorowski zdobędzie najwyżej 45% głosów. Pojawiła się wówczas, wzmocniona potem naturalnie realnym, jeszcze dużo gorszym wynikiem I tury, narracja, że oto Komorowski był wspaniałym prezydentem, ale jest słaby w roli kandydata, że powinniśmy oceniać 5 lat, nie ostatnie 4 tygodnie. Ta narracja może miała jakiś sens, choć już usadowiona była na ruchomych piaskach (trudno założyć, że ktoś, kto jest całkowicie zagubiony prowadząc dość małą operację, jaką jest kampania wyborcza, podoła wielkiej operacji w postaci prowadzenia 38-milionowego państwa w dobie konfliktu zbrojnego u jego granic). Tyle że Komorowski natychmiast ją zanegował. Tutaj odezwała się jego własna percepcja, związana z dramatycznym spadkiem poparcia z 60 do 34% i wewnętrzne przekonanie, że jednak wcale nie był dobrym prezydentem. Komorowski nie pozwolił nam oceniać go między turami przez pryzmat 5 lat, bo osią jego kampanii stało się przesłanianie tego dorobku populistyczną szarpaniną, obliczoną na przebłaganie nieprzychylnego mu elektoratu, który nagle się objawił. W tym kontekście wymienić należy dramatycznie nietrafioną ideę referendum, a także projekt częściowego rozwodnienia reformy wieku emerytalnego. Co nagle, to po diable, par excellence.
Krecia robota krzykaczy niszczących wizerunek powszechnie szanowanego prezydenta otworzyła ranę w potencjale wyborczym Komorowskiego, z której jego poparcie zaczęło broczyć, z tygodnia na tydzień coraz większym strumieniem. To było kluczowe zjawisko dla tej spektakularnej porażki. Niekonsekwencje w strategii kampanii, wygenerowane tak skrzywioną percepcją sytuacji także w samym sztabie prezydenta, dopełniły reszty. Tak potężnego trendu nie dało się już odwrócić, nie zmieniły tego dobre występy w debatach przed II turą, zwłaszcza w pierwszej z nich (gdyby nie tamten nokaut zadany Dudzie, Komorowski nie zdobyłby nawet 40% w ostatecznym głosowaniu).
To zabrzmi kuriozalnie, a przede wszystkim niezbyt bezpiecznie z punktu widzenia przyszłych kampanii wyborczych w Polsce. Ale mój wniosek brzmi tak: sztab Komorowskiego popełnił błąd nie wysyłając dobrze przygotowanych i – co za tym idzie – autentycznie brzmiących grup „krzykaczy” na wiece przede wszystkim Dudy i (ewentualnie) Kukiza. Gdyby telewizja pokazywała, że ten problem mają wszyscy liczący się kandydaci, przeciętny wyborca uznałby, że nastroje polityczne w kraju są złe, emocje silne, więc i kampania brzydka. Lecz nie powstałoby wrażenie radykalnej asymetrii. Tymczasem, zamiast tego, zobaczyliśmy, że tylko jeden kandydat budzi negatywne emocje (co przecież nie jest prawdą). „Coś w tym musi być”, pomyślał przeciętny wyborca oglądający wiadomości. Skończyło się to tak, jak widzieliśmy.